Pozostawiając za sobą Skopiec i Przełęcz Komarnicką , pakujemy się w nasz niebieski krążownik i mijając Janowice Wielkie, Trzcińsko, Przeł...
Nasza ostatnia zdobycz do Korony Gór Polski padła naszą ofiarą dość dawno, bo w listopadzie ubiegłego roku. Wdrapaliśmy się wtedy na Walig...
CEPERSKI PRZEWODNIK PO TATRACH POLSKICH I SŁOWACKICH - Mieczysław Tarczyński | Recenzja
Według tego, co podaje nam mądrość internetów - Wikipedia, pierwotnie mianem "cepra" górale określali osoby przyjeżdżające z...
Wszystko miało swój początek w zimną, grudniową noc, kiedy z rozdartą japą powitałam się z tym światem. Ja, oraz wiele mi podobnych dzieci...
Region sudecki zachwyca różnorodnością bez dwóch zdań. Nawet jeśli nie jesteś maniakiem górskich szlaków i szlajania się po lasach, znajdz...
Względnie najedzona, lekko wypoczęta i odpowiednio nawodniona opuszczam miejscówkę, którą grzałam pod Szwajcarką i ruszam w kierunku Gór So...
Taki już urok niskich gór, że częściej się schodzi w dół, niż wdrapuje na wzniesienia. Za to jak już przychodzi wpełznąć wyżej, dyszę jak s...
Grzechem byłoby nie wykorzystać zeszłej soboty. Po pierwsze aura była zacna, a po drugie pan małżon uskuteczniał wyjazdową integrację pracową. Nie godziło się więc pozostanie w chacie, celem latania na odkurzaczu w wirze sobotnich porządków.
Zadowolona sadowię szanowne cztery litery, rzucam okiem na mapę, czy aby na pewno wiem, gdzie wysiadam, biorę czytadło i mnie nie ma. Kierunek: Janowice Wielkie. Ciuch, ciuch... Nic się nie dzieje, do czasu, gdy w Wałbrzychu wsiada stonka w postaci wycieczki chyba szkolnej i w ilości x-krotnie przewyższającej liczbę miejsc w pociągu.
'Będzie się działo' - pomyślałam i się nie pomyliłam, bo wnet zaczęły się pielgrzymki między-siedzeniowo-między-wagonowe, od jednego uczestnika do drugiego, bo ten ma żelki (i się świnia nie dzieli), tamten czekoladki, a jeszcze kolejny bułki. Do tego wszystkiego pan opiekun 'Jestem pierwszy raz na wycieczce', krążący z częstotliwością wściekłego bąka od siedzenia do siedzenia ciągle z tym samym pytaniem: "Wszystko w porządku? Dziewczynki, wszystko ok?"
Wdech, wydech, przeżyłam, o 8.30 wysiadłam, zlokalizowałam szlak, który miał mnie prowadzić i ruszyłam, odganiając od siebie wioskowe, biegające samopas kundle, które za wszelką cenę chciały sprawdzić przydatność do spożycia nogawek moich spodni.
Ze stacji Janowice Wielkie ruszam szlakiem zielonym, pośpiesznie mijam miejscowość, by już za moment zagłębić się w las. A sam szlak, nie ma co ukrywać, był zielony nie tylko z oznaczenia, jakie mu nadano.
Pozwalam wyprzedzić się jedynej napotkanej w tym rejonie turystce, coby mi się w kadr nie wpitalała i wszystkie krzaczory moje, łącznie z robaczkami, pajączkami i świergoczącymi ptaszkami.
Po około czterdziestu minutach docieram do pierwszego celu w tym dniu - ruin Zamku Bolczów, znajdujących się w północnej części Rudaw Janowickich, na wysokości ok. 561 m n.p.m..
Pierwsze wzmianki o zamku pochodzą z 1375 roku. Był posiadłością rycerskiego rodu Boliców (Bolczów) i góruje nad doliną Janówki. Usytuowanie pozwoliło na wykorzystanie przy budowie zamku granitowych skał. Na samym początku zamek był niewielki. Posiadał czworokątną basztę i cysternę na dziedzińcu. Późniejsza odbudowa w XV wieku zaowocowała rozbudową. Wtedy powstały wielki dziedziniec otoczony murem obronnym z basztą bramną. W XVI wieku zamek ponownie przebudowano, otoczono fortyfikacjami oraz suchą fosą, której pozostałości widać obecnie. Dobudowano też basteję bramną.
Prace konserwatorskie pozwoliły na zachowanie murów zespołu bramnego z barbakanem i basteją. W murach obwodowych znajdziemy widoczne otwory strzelnicze.
Ruiny komponują się idealnie z okolicznym lasem, stanowiąc bardzo fajną miejscówkę na wypoczynek i relaks, o czym dobitnie świadczyły biwakujące tam osoby. Śniadanko na zamkowym dziedzińcu po uprzednim dreptaniu lasem pod górę smakowało mniamuśnie, dając odpowiedni zastrzyk energii do dalszej wędrówki, choć szczerze powiem, że było mi tam tak wygodnie, że nie chciało mi się tyłka ruszać. Ale, jak to mam w zwyczaju, zaplanowaną trasę lubię realizować w całości, więc zebrałam dupkę w troki i ruszyłam dalej. W dół, w kierunku szlaku żółtego, który miał mnie poprowadzić dalej wśród lasu i skałek.
Grzechem byłoby nie wykorzystać zeszłej soboty. Po pierwsze aura była zacna, a po drugie pan małżon uskuteczniał wyjazdową integrację pr...
Piękna nasza Polska cała. Bez dwóch zdań. Można ubóstwiać nasze góry, z lubością spędzać czas nad morzem, żeglować, poznając Mazury, organizować spływy kajakowe, czy odkrywać mniej lub bardziej znane zaułki miast i miasteczek. Dla każdego coś miłego. Do wyboru, do koloru, w zależności od upodobań i nastroju. Żyć nie umierać.
Jeśli jednak ruszasz się z domu nie tylko do wielkiego dzwonu, a poznawanie nowych miejsc sprawia Ci po prostu frajdę, w pewnym momencie zaczynasz odczuwać chęć odkrycia nowych rzeczy i regionów poza naszymi granicami. Wszak nie tylko polskimi krajobrazami i smakami człowiek żyje. A że zagranica w dodatku ma do zaoferowania wiele, żal by było z tego nie korzystać.
Cóż z tego, że brak znajomości języka obcego może stanowić pewną trudność. Nie warto siedzieć wyłącznie na swoim własnym podwórku tylko dlatego, że gdzieś indziej mówi się inaczej.
Młodsi są niejako na nieco lepszej pozycji niż starsi, bo mniej lub bardziej, a już na pewno w wersji Kali kochać, Kali chcieć, dogadają się z rówieśnikami w języku angielskim. U naszych wschodnich i południowych sąsiadów raczej spokojnie wystarczy mieszanka polskiego i miejscowych słów przyswojonych z rozmówek. Sprawa nieco się komplikuje, jeśli najdzie nas ochota wybyć naprawdę daleko, w rejony egzotyczne, gdzie my sami będziemy atrakcją dla tubylców.
Oczywiście możemy trafić tak, że nasze filologiczne umiejętności będziemy sobie mogli o kant tyłka strzaskać. W takiej sytuacji trzeba sięgnąć po bardziej kombinacyjny oręż komunikacyjny, który musi zadziałać, jeśli nie chcemy być chociażby głodni, czy zostać na jakimś zadupi w środku nocy.
Kiedy już wyczerpiesz wszelkie możliwości, polegające na powolnym i wyraźnym artykułowaniu wszystkich możliwych kombinacji znanych Ci słów, nie pozostaje Ci nic innego, jak polegać na mowie ciała. Czasem zwykły uśmiech, czy pokazanie czynności lub rzeczy niczym w kalamburach rozwiąże problem, a już na pewno rozładuje atmosferę.
Pismo obrazkowe
I nie mam tutaj na myśli eksplorowania egipskich piramid i ichniejszych hieroglifów. Chodzi raczej wszelkiej maści rysunki. Wiesz, jeśli nie jesteś Picassem, to poćwicz przed wyjazdem. A nóż się przyda. No i koniecznie miej ze sobą coś do pisania. Chyba, że wolisz kreślić swoje dzieła na pisaku (Gorzej jeśli przyjdzie Ci "walczyć" na betonie. Wtedy patykiem nie podziałasz). Grunt, żebyś potrafił narysować ogólnie o co Ci chodzi. Przypomnij sobie na tę okoliczność podręcznikowe komiksy, czy grafiki, skup się na piktogramach i... własnej wyobraźni. Źle nie będzie. Co najwyżej wesoło.
Pamiętaj, że jakby nie było, to sobie poradzisz, choćby Ci miały bicki urosnąć od gorliwego machania rękami, celem wygestykulowania tego, co masz na myśli. Olej język i zostań komunikacyjnym ninja.
Piękna nasza Polska cała. Bez dwóch zdań. Można ubóstwiać nasze góry , z lubością spędzać czas nad morzem , żeglować, poznając Mazury, ...
Podróże i poznawanie nowych miejsc dają kopa i potrafią nakręcić niezwykle pozytywnie do życia, ładując w nas dużą dawkę energii. Wies...
Dla sporej grupy osób hasło "Wypoczynek nad Bałtykiem" zwizualizuje się letnimi wakacjami, kiedy to na północ naszego kraju ...
Po powrocie z wyjazdów, czy to dłuższych, czy krótszych, a nawet w ich trakcie raczej nie narzekam. W każdym razie mój narzek (jeśli już zostanie przeze mnie wyartykułowany) zawsze ma mocne podstawy.
Tym razem było inaczej. Było źle, choć wcale się na to nie zapowiadało, chociaż gdybym poczytała opinie (te jedzeniowe sprawdzam stanowczo za rzadko) to byśmy się tam nie zapuścili. Ale, od początku...
Do Sopotu zawitaliśmy na koniec naszego weekendowego wypadu, kiedy to odpoczywaliśmy w Jastrzębiej Górze i zwiedzaliśmy trójmiejskie zakątki. Doceniając uroki tej miejscowości, nie mogliśmy się tam nie wybrać choć na chwilę. Jak to z chwilami bywa, lubią się przedłużać, powodując zużycie energii, którą siłą rzeczy trzeba uzupełnić. Tak, zgłodnieliśmy i naszła nas dzika chęć na kalmary. Trzeba było działać.
Gdy przemierzaliśmy plażę przy sopockim molo, w oczy rzuciło nam się miejsce serwujące papu o sugestywnej nazwie Smak Morza RESTAURACJA & BAR. Jako, że miejscówka prezentowała się bardzo fajnie, sprawdziliśmy szybko wystawione na zewnątrz propozycje z menu. Pożądane kalmary zamachały do nas radośnie, więc nie pozostawało nam nic innego, jak wejść, złożyć zamówienie i cieszyć się smakiem.
W tym jednak momencie nasza radość i możliwość wszamania obiadu się skończyły, o czym przekonaliśmy się za chwilę. Chociaż nie. Chwila to bardzo niefortunne określenie, bo jak się okazało czas oczekiwania na cokolwiek w tym przybytku był nieokreślony, a my sami nie dostąpiliśmy zaszczytu, by obsługa zwróciła na nas uwagę.
A nie sposób było nas nie zauważyć. Nawet biorąc poprawkę na mój wzrost z metra cięty. Restauracja nie była przepełniona (trafiliśmy tam jeszcze przed sezonem), zajętych było kilka stolików. Na sali urzędowała trójka kelnerów, plus pani za barem.
Jeszcze przed próbą złożenia zamówienia podeszłam zapytać o toaletę (kolejna możliwość dla obsługi, by ogarnęła, że jacyś klienci się pojawili), wróciłam i... zaczęłam się nudzić, akompaniując palcami do marszu, który zaciekle zaczęły wygrywać moje kiszki. Gdy po piętnastu minutach nikt się nie pojawił, mąż poszedł poprosić o kartę. Chociaż byśmy się zajęli czytaniem. Pani za barem poinformowała, że koleżanka za moment (trwający od piętnastu minut) podejdzie. Nie podeszła ani koleżanka, ani ona, ani nikt inny. Minuty mijały, robiliśmy się coraz bardziej głodni. A ja, głodna, robię się zła (#prawdziwapolka). Mąż poszedł się przypomnieć i zapytać łaskawą panią: "Czy w dniu dzisiejszym można coś zamówić i zjeść?" i usłyszał tę samą śpiewkę o koleżance, co to za chwilę podejdzie. Nie podeszła.
Nie wiem, ile dokładnie czasu tam zmarnowaliśmy, bo gdy minęło ponad pół godziny porzuciłam liczenie straconych minut. Z wyrazem ostrej irytacji - mojej i towarzyszy wycieczki - wyszliśmy zniesmaczeni.
Jestem w stanie zrozumieć, że w szczycie sezonu, gdy w lokalu jest tabun ludzi, można się pogubić, zapomnieć o zamówieniu, etc., ale w spokojny dzień, gdy klient kilkukrotnie się upomina, takie zachowanie obsługi to absurd, pomyłka i zupełny brak profesjonalizmu. Nikt nie zwracał uwagi na to, czy ktoś wchodzi, gdzie siada, czy ma kartę, a może dłubie w zębie, lub rozkręca stół i krzesła wykałaczką. Szkoda, że nie dostąpiliśmy zaszczytu spróbowania potraw. Być może moja ocena byłaby inna. Niestety, nie mam żadnej podstawy, by mówić dobrze o tym miejscu. Niesmak, jaki pozostał, skłania mnie tylko do jednego stwierdzenia - NIE POLECAM! Szkoda nerwów.
A co do kalmarów, przez które to wszystko, to wszamaliśmy je kawałek dalej. W lokalu może mniejszym, z zewnątrz zupełnie nie przyciągającym, ale wewnątrz bardzo klimatycznym. Tam zajęto się nami od razu i na wysokim poziomie, tak jak się to powinno odbywać. Bar Black Pearl, również przy plaży, możemy polecić z czystym sumieniem. Miło, smacznie i szybko, bez zbędnych ceregieli.
Po powrocie z wyjazdów, czy to dłuższych, czy krótszych, a nawet w ich trakcie raczej nie narzekam. W każdym razie mój narzek (jeśli już...
Również teraz, gdy odwiedzaliśmy Gdańsk, nie odpuściliśmy wizyty na Westerplatte, przylądku, gdzie miał swój początek jeden z najciemniejszych i wyniszczających okresów naszej historii.
W trakcie spaceru, dzięki licznym tablicom informacyjnym, mamy możliwość zagłębienia tematu i poznania faktów historycznych.
Po raz kolejny, wchodząc w ruiny zbombardowanych koszar, miałam to dziwne uczucie, które kazało mi nasłuchiwać. Nie mam pojęcia, czym to jest spowodowane, ale jestem szczęśliwa, że nie dane mi było doświadczać tego, co musieli przeżywać zaatakowani, stacjonujący tam żołnierze. W ruinach przeszłość dotyka, dociera do odwiedzającego, że to wszystko się działo na prawdę. Obrazy, jakimi karmione są nasze oczy plus informacje zawarte na przygotowanych przez Muzeum tablicach, powodują, że to się pamięta, bo nie sposób zapomnieć. W tym miejscu nasuwa mi się pytanie: Czy lekcje historii nie mogłyby się odbywać w podobnych miejscach? Z taką wizualizacją, zapamiętywanie faktów byłoby gwarantowane. Niestety, raczej nie zanosi się na zmiany w programie i sposobie nauczania historii.
W tym miejscu pozostaje mi jedynie dodać, że podróże - nawet te krótkie i bliskie - kształcą i pozwalają na bezbolesne poszerzanie horyzontów nie tylko o wiedzę z zakresu kultury danego miejsca, ale również aspektów historycznych.
Moja wiedza historyczna, jaką z niechęcią nabyłam w czasach spędzonych w szkolnej ławie, nigdy nie miała szczególnego wpływu na moje życ...