Gdy w lutym rozpoczynałam moją przygodę z bieganiem byłam w pełni świadoma swojej biegowej niedoskonałości, braku formy jakiejkolwiek i faktu, że łatwo nie będzie.
Z zazdrością patrzyłam na tych wszystkich, którzy już zaprawieni w bojach z palcem w nosie pokonywali kolejne kilometry, mijając mnie - zawalidrogę - biegnąc lekko, bez widocznego zmęczenia. Szczęściarze - myślałam sobie wtedy.
Park Wschodni - Wrocław
Nie było jednak tak łatwo. Mimo chęci i mojej upartości musiałam uznawać wyższość mojego organizmu, który miał wywalone na moje biegowe chciejstwo. Gdy ja próbowałam kręcić nogami do przodu, skubaniec zdawał się je pętać, dodatkowo odcinając dopływ powietrza i wysuszając paszczękę.
Ale, skoro inni mogą, to dlaczego ja miałabym być gorsza i odwiesić buty do biegania na kołku. Co to, to nie. Małymi kroczkami, ale do przodu. Uparcie kręciłam interwałowe marszobiegi. Oczywiście po swojemu, bo jakoś te wszystkie plany treningowe, obecne w sieci w ilościach odpowiadających liczbie biegających, mnie póki co nie rajcują. Może kiedyś. ;)
Niemniej jednak, jak któregoś dnia przecudnej urody ustrojstwo, Endomondem zwane, wskazało przebyty dystans 5 km, jarałam się tak, jak zwycięski Kenijczyk na mecie maratonu. Dla kogoś, kto już biega iks czasu, taka odległość to żaden wyczyn, dla mnie jednak to drobny znak, że mogę, że nie mam do końca takich drewnianych nóg, o które najczęściej się potykam, idąc prostą drogą.
Od tamtego dnia, 5 km sponsorowało każdą przebieżkę. Nawet wtedy, gdy dzień był kiepski, a moim płuckom przypominało się, że może to dobra chwila, by umierać na kilometrze np. 3. Biegłam, maszerowałam, biegłam, biegłam, maszerowałam, bla, bla, bla, ileś tam razy w miesiącu, jeśli akurat niebo nie postanowiło uraczyć okolicy oberwaniem chmury, po którym to można było uskuteczniać co najwyżej kajakarstwo.
Kiedy więc w zeszłą sobotę, uskuteczniając swoje marszobiegi, pokonałam odległość 8 km, jarałam się tym "wyczynem", jak dziecko szkiełkiem. Nieważne, że kończyny dolne same pakowały się na ręce i chciały, by je nieść do chaty, nieważne, że w gębie miałam kapcia od sapania, to wszystko nieważne, bo wykonałam kolejny krok w mojej biegowej przygodzie i dobrze mi z tym.
Gdy w lutym rozpoczynałam moją przygodę z bieganiem byłam w pełni świadoma swojej biegowej niedoskonałości, braku formy jakiejkolwiek i fa...