To co? Można zacząć się jarać, jak dziecko szkiełkiem? Można. Wszak nie tak dawno, po świadomym przemieszczeniu się pseudobiegiem na odległość większą niż 100 m, płuca miały na mnie wywalone, a kończyny dolne chciały zamienić się miejscami z górnymi. Mimo że nabyłam buty do biegania i pierwszy z brzegu przyodziewek, coby mi lżej było, nastawienie było raczej w stylu: Szalona babo! Na co Ci to?! Ani w trakcie herbatki nie wypijesz, ani książki nie poczytasz, ot umęczysz się tylko! Wygrałam walkę z umysłem, olałam rozterki, olałam bóle mięśni, które nie odzywały się nawet po dzikich górskich rajdach, a tutaj dały się poznać, jako te, o których istnieniu pojęcia nie mamy, dopóki nie zawołają - Hej! To my, będziemy cię teraz napieprzać. Nic to, uskuteczniałam swoje mniej lub bardziej udolne przemieszczanie truchtowo-biegowo-marszowe.
Przyszedł czas na pierwsze, drobne podsumowanie mojej aktywności, potem radocha z pierwszych 8 km, a niedługo potem uśmiech dookoła głowy, co najmniej, jakbym przebiegła się po równiku w tę i z powrotem, bo GPS pokazał pierwsze 10 km.
Co tu robić z "taaaakim doświadczeniem"? No grzechem by było tego w jakiś sposób nie spożytkować. Przypadek - w sumie to nie wierzę w przypadki - sprawił, że niedługo po tym, jak pokonałam swoją pierwszą w życiu dychę, trafiłam na zapisy na zawody organizowane przez wrocławskie stowarzyszenie PRO-RUN. Pod wpływem impulsu wyklikałam swoje zgłoszenie na zawody w podwrocławskich Siechnicach, które odbyły się w zeszłą sobotę - 24 maja, o godzinie 15:00. Był to V Bieg o Puchar Burmistrza Siechnic na dystansie 10 km. Tym oto sposobem, pierwszy raz w życiu, znalazłam się na liście startowej i - żeby była jasność - nie zamierzałam walczyć o żaden puchar. ;)
Po zapisaniu się, nagle zaczęłam myśleć, że po co, że nie dam rady, że przecież ja dopiero zaczynam i mogę konkurować co najwyżej z żółwiem w drodze do wodopoju, że na pewno będę ostatnia, że nie ma co się porywać z motyką na słońce, etc. Odsunęłam te myśli od siebie, stwierdzając, że najwyżej zdechnę gdzieś tam po drodze, a jeśli już będę ostatnia - kij z tym, ktoś przecież musi się dokulać na końcu.
Skoro jednak czytacie te słowa, to znak jedyny i niepodważalny, że nie zdechłam, mam się całkiem dobrze i jestem bogatsza o nowe doświadczenie - jak to jest biegać z gromadą ludzi.
Start biegu - kto mnie znajdzie? Fot. Łukasz Borowik
Dla takiego świeżaka, jak ja, zapowiadał się ekscytujący, może nawet nerwowy dzień. Coby się jednak miało nie dziać, to ja i tak najbardziej modliłam się o to, żeby słoneczna lampa przestała naparzać, tak jak dzień wcześniej. Gdyby nie przestała, mogłabym Wam zagwarantować potrawkę z usmażonej, tudzież rozpuszczonej Karolinki. :D Modły moje zostały wysłuchane i lampa faktycznie odpuściła, ale za to aniołki zaczęły sobie strzelać z piorunujących biczy. W sumie, jakby piorunem po tyłku dostać w czasie biegu, to życiówka murowana. :D Chociaż ja z tych burzowo bojaźliwych jestem i byłam raczej gotowa, żeby tyłka poza szatnię nie wystawiać. Do 15-tej zdążyło się jednak uspokoić, przestało padać, aniołki przestał piorunami ciskać. Miało to swoje minusy - wszystko zaczęło parować i zrobiło się obrzydliwie duszno. A gorąc i duszność powietrza to dwie rzeczy, których nienawidzę.
Przyjazna atmosfera, energetyczna rozgrzewka i zgodnie z planem, równo o 15-tej, pobiegliśmy. Tzn. wszyscy pobiegli, a ja sobie człapałam, uskuteczniając prawie skoordynowany marszobieg - Galloway byłby ze mnie dumny. ;) Po pierwszej 5 km pętli - stwierdzam, ze pętle to zło - mózg mi mówił: stój durna, po co biegniesz dalej.
Fot. Jakub Maracewicz
Podreptałam (z miną srającego kota na puszczy), mimo że niektórzy w tym momencie już kończyli swój bieg - podziwiam. Zrobiłam tyle, ile potrafiłam. Doczłapałam się do mety, mieszcząc się w regulaminowym czasie, nie byłam ostatnia - hell yeah!, nie zdechłam (mimo kolki, która wybierała sobie raz jeden, raz drugi bok) i odebrałam swój pierwszy medal, który będzie stanowił kolejną porcję motywacji.
Mój ci on :)
Oczywiście szacun i ukłony w stronę organizatorów, dzięki którym bieg mógł sie odbyć. Cała otoczka pokazuje, że organizator-sportowiec-biegacz musi być w tym jeszcze, a może przede wszystkim, dobrym logistą. Ogarnięcie ludzi, zapisów, wytyczenie trasy, zamknięcie ulic dla ruchu kołowego (oczywiście znalazły się turbo-łosie, które koniecznie musiały uruchomić swoje cztery kółka - i nie, nie byli to zamiejscowi), zorganizowanie służb i wolontariuszy. Stowarzyszenie robi kawał dobrej roboty. Nawet sobie nie wyobrażam, jak trzeba się nagimnastykować, żeby zorganizować większy bieg masowy.
Kótkim słowem końcowym: Nie chcę tutaj nic przesądzać, czy zapeszać, ale mam ochotę na więcej. Rację ma ten, który mówi, że po pierwszych zawodach - nieważne z jakim wynikiem ukończonych - człowiek chciałby się zapisać wszędzie, gdzie popadnie, czując niespożyty przypływ mocy tajemnych. Ale bez obaw, z maratonem się mierzyć nie będę, bo do zdychania mi daleko. :)
Bieganie
- 29.5.14
Moje bieganie - Pierwsze zawody | Biegaj w Siechnicach 2014 - V Bieg o Puchar Burmistrza - 10 km
To co? Można zacząć się jarać, jak dziecko szkiełkiem? Można. Wszak nie tak dawno, po świadomym przemieszczeniu się pseudobiegiem na odległ...