Są takie miejsca, które na pierwszy rzut oka wyglądają, jak jedna wielka imprezownia z powietrzem ciężkim od wydychanych przez rozpasaną...
Późna wiosna - jak to zwykle bywa - nie zna umiaru i coraz bardziej zaczyna przypominać lato. Nawet w wyższych partiach gór śnieg przegrywa z cieplejszą aurą, a na szlaki wylega coraz więcej wędrowców. Nie ma w tym nic dziwnego. Ot, cykliczne zjawisko. Jak co roku.
Wielu z nas już ostrzy sobie zęby na całodzienne lub nawet kilkudniowe wycieczki, a góry wypełniają znaczną część czasu w naszych planach urlopowych. Pośród tych planów przewija się nieustannie powracające pytanie.
Jak się ubrać i co zabrać na letni wypad w góry?
Odpowiedź na to pytanie wydaje się być prosta, jednak obserwacje pokazują, że dla wielu osób w dalszym ciągu jest to sprawa, której nie poświęcają wiele uwagi, a przygotowanie do wyjścia w góry kończy się na pobieżnym zaplanowaniu trasy.Prawda jest taka, że nie wystarczy ubrać się lekko, na urlopowicza. Taka opcja sprawdzi się w mieście, czy nad wodą (a i tutaj nie zawsze), ale góry nawet latem mogą zafundować nam pogodową karuzelę, podczas której zaczniesz się zastanawiać, czy to już czas, by rozejrzeć się za gwiazdkowymi prezentami. 😊
Powinniśmy ubierać się komfortowo i jednocześnie zadbać o to, by być przygotowanym na różne pogodowe ewentualności - upał, wiatr, deszcz, mgłę, etc.
Obuwie + skarpety
Odpowiednie, wygodne buty z profilowaną podeszwą plus sprawdzone skarpety to podstawa. Będę to powtarzać z uporem maniaka, jednocześnie przypominając, że wszelkiej maści mokasynki, balerinki, klapeczki i inne laczki, choćby nie wiem jak wygodne, nadają się na miejski deptak, ewentualnie taras przed schroniskiem, a nie na szlak. Często długi i kamienisty, który wymaga marszu w butach zapewniających pewne stawianie kroków i dobrą stabilizację naszym kopytkom. Serio, mając stopy obute w leciutkie, wizytowe półbuty, nie chciałbyś schodzić po mokrych, pierońsko śliskich kamlotach podczas ulewy, kiedy to jeszcze trzeba wydłużyć krok, bo całkiem blisko dają się słyszeć nieprzyjazne, burzowe pomruki.Koszulka techniczna
Gdy już wiemy, w jakich butach przyjdzie nam wędrować, czas na dobranie odpowiedniego przyodziewku, coby z gołą klatą po szlaku nie latać i zwierzyny nie płoszyć. Hawajska koszula tutaj średnio pasuje. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by szlaki przemierzać w najzwyklejszym, bawełnianym t-shircie, jednak koszulka techniczna (zarówno taka z krótkim jak i z długim rękawem) jest lżejsza, zajmuje mniej miejsca w plecaku (gdybyś planował zabrać na zmianę lub kilka sztuk na dłuższą wyprawę), odprowadza wilgoć, co jest zbawienne podczas letnich upałów. Nie poznałam jeszcze osoby, która by się nie pociła latem na szlaku. W koszulce technicznej jest bardziej komfortowo, bo szybko wysycha i nie klei się uparcie do ciała, jak taka z czystej bawełny. I choć osobiście bawełniane łachy uwielbiam, to jednak na szlaku miłość będę wyznawać poliestrowi i wełnie merino.Spodnie trekkingowe
Klata ubrana, więc pora narzucić coś wygodnego na szanowne cztery litery. Tutaj, podobnie, jak w przypadku koszulki, dobrze, by materiał szybko wysychał i oddychał. Można założyć nie krępujące ruchów getry, czy spodnie biegowe. Ja osobiście preferuję lekkie spodnie z odpinanymi nogawkami. Osoba, która wymyśliła ten patent powinna dostać jakiegoś turystycznego nobla. Odpinane nogawki są genialne. W upalny dzień można wystartować w krótkich gatkach, a gdy zrobi się chłodniej, będziemy musieli przedzierać się przez chaszcze, zacznie wiać lub nam po prostu słońce za bardzo zacznie smalić po nogach, dopinamy nogawki, wystawiamy aurze środkowy palec i wędrujemy dalej. 😊Kurtka przeciwdeszczowa + polar
Wiem, że jak wyglądasz prze okno i widzisz słoneczną lampę, to nie chcesz myśleć o deszczu i burzy. Jak już jednak wcześniej ustaliliśmy, górska aura ma w nosie nasze chęci i upodobania, o czym nie raz nam przypomni. Dlatego tak ważne jest, by w naszym letnim plecaku znalazło się również miejsce na kurtkę przeciwdeszczową oraz polar, który wykorzystamy, gdy na szlaku zrobi się chłodniej lub będziemy chcieli posiedzieć wieczorem przed schronem.Ochrona przeciwsłoneczna: czapka / kapelusz / chusta + okulary
Górskie słońce potrafi mocno dokuczyć, a brak odpowiedniej ochrony może skończyć się udarem. Nie jest to nic miłego, a skutki mogą być opłakane. Niestety, wiem, o czym piszę.Dlatego też na szlaku powinny towarzyszyć nam: krem z wysokim filtrem, okulary przeciwsłoneczne oraz nakrycie głowy w postaci czapki, kapelusza, czy chusty. Wybór jest ogromny, więc proszę mi tutaj bez wymówek. Obyście nie musieli mądrzeć po szkodzie, tak jak ja.
Prócz odpowiedniego ubrania zabieramy oczywiście odpowiednią ilość płynów (wodę, tabletki izotoniczne do rozpuszczenia), żeby się nie odwodnić i prowiant, by nam energii nie odcięło.
A co oprócz tego? Dajcie znać. Komentarze są Wasze.
Późna wiosna - jak to zwykle bywa - nie zna umiaru i coraz bardziej zaczyna przypominać lato. Nawet w wyższych partiach gór śnieg przegr...
Od lat są celem ambitnych indywidualistów i zorganizowanych wypraw. Ich istnienie popycha do realizacji marzeń i pragnień, by zrobić coś, czego nikt wcześniej nie dokonał. Góry wysokie - jednoczesne marzenie i przekleństwo wspinaczy.
Ucieleśnieniem tego marzenia i przekleństwa jest Broad Peak - kolos zdobyty po raz pierwszy w roku 1957 przez, między innymi, Hermana Buhla i ulegający na przestrzeni lat wielu, wspaniałym polskim himalaistom.
Mimo wielu polskich sukcesów, Broad Peak to nie kaszka z mlekiem, a przekonały się o tym wyprawy, które nie stanęły na szczycie lub straciły towarzyszy podczas ataku lub zejścia.
Biorąc również pod uwagę fakt, że ludzie z górskiego i poza górskiego świata lubią zagłębiać się w relacje, a następnie drążyć, co, jak i dlaczego, nie dziwi, że Broad Peak stał się bohaterem nie jednej książki. Również Jochen Hemmleb - publicysta, ekspert w dziedzinie alpinizmu i autor pozycji "Dramat braci Messnerów" podjął temat i światło dzienne ujrzała książka "Broad Peak. Góra wyśniona, góra przeklęta".
Broad Peak. Góra wyśniona, góra przeklęta
W najnowszej książce Hemmleb relacjonuje dwie wyprawy na Broad Peak. Tę pierwszą, która miała miejsce w 1957 roku oraz tę z roku 2006 - niemiecko-austriacką, śladami Hermana Buhla, której był współorganizatorem.Podobnie, jak w przypadku "Dramatu braci Messnerów", tak i tutaj Hemmleb sięga głęboko w przeszłość, stara się dotrzeć do różnych informacji, by przedstawić jak najdokładniej okoliczności pierwszej wyprawy oraz wzajemne relacje pomiędzy jej członkami.
Książka "Broad Peak. Góra wyśniona, góra przeklęta" to relacja z dwóch płaszczyzn, które dzieli prawie 50 lat. Mimo czasami bardzo dokumentalnego języka, relacja udana, przeplatana wydarzenia z roku 1957 i 2006. Z jednej strony otrzymujemy obraz wypraw i okoliczności tak różnych, a zarazem bliźniaczo podobnych.
Przeplatając historie z obu wypraw Hemmleb opowiada o biorących w nich udział wspinaczach, pokazuje ich motywacje, pragnienia i reakcje w obliczu dramatów, których przecież nie brakowało.
To książka z jednej strony fascynująca, z drugiej nie należy do tych, które czyta się na odmóżdżenie do kawki. Nie porwie Cię wartką akcją, ale zabierze Cię w świat dokumentu. Dobrego dokumentu, któremu warto poświęcić trochę więcej czasu niż jeden wieczór. Dla zainteresowanych tematem - warto!
Od lat są celem ambitnych indywidualistów i zorganizowanych wypraw. Ich istnienie popycha do realizacji marzeń i pragnień, by zrobić coś...
Gdy Twoja przedwyjazdowa ekscytacja sięgnie zenitu i wszystko będziesz mieć dopięte na ostatni guzik, po dotarciu w wybrane miejsce czekać Cię będzie jeszcze mała transformacja, która sprawi, że na czas wypadu pozostawisz za sobą swoje "codzienne ja" i wejdziesz w nową turystyczno-podróżniczą rolę.
Gdy Twoja przedwyjazdowa ekscytacja sięgnie zenitu i wszystko będziesz mieć dopięte na ostatni guzik, po dotarciu w wybrane miejsce czekać...
Jesteśmy przekonani, że znacie to uczucie. Takie, które kiełkuje i narasta od momentu zaplanowania wyjazdu, a tuż przed samą eskapadą zmienia się w cudowną ekscytację. Czy może być coś wspanialszego niż ta ekscytacja i radocha z przygotowań? Nieważne, czy na wypad w góry, nad wodę, czy krótki city break. My każdorazowo jaramy się tak samo, niczym trawy na jesień, bo to oznacza odpoczynek i odskocznię od codziennej rutyny, która - nie ukrywajmy - bywa nudna i mało porywająca.
Na początku jest pomysł
Zwykle zaczyna się niewinnie. Coś gdzieś zobaczymy, przeczytamy, ktoś nam coś opowie. Padają więc na początek różne, spontaniczne i niezobowiązujące propozycje - co, gdzie i kiedy. Wraz z upływem czasu plany zaczynają się krystalizować i nabierają sensowniejszego kształtu. Już mniej więcej wiemy, dokąd się udamy, ogarniamy urlopy.
Planowanie szczegółów wyjazdu
To - poza samym wyjazdem oczywiście - chyba najfajniejszy moment. Już wiemy, gdzie będziemy, więc planujemy sobie czas w danym miejscu. To teraz w ruch idą wszelkiej maści przewodniki, blogi i inne, dostępne artykuły traktujące o danej destynacji. Ustalamy, organizujemy, eliminujemy i mamy przy tym masę zabawy. Znalezione ciekawostki wzmagają oczekiwania, a te aż się proszą, by je zweryfikować na własnej skórze. I choć w zderzeniu oczekiwań z rzeczywistością czasami bywa różnie, to kto by się przejmował takimi drobiazgami w obliczu spędzenia czasu w nowym miejscu.
Teraz to już tylko godziny spędzone nad mapą, podjęcie decyzji o ekwipunku, o trasie, jaką chcemy przebyć i miejscach, które chcemy odwiedzić. Do tego wszystkiego ogarnięcie i zaklepanie noclegów, by było wygodnie i po drodze. I pozostaje czekać.
Czas oczekiwania
Po pierwszej ekscytacji przechodzi chwila - krótsza lub dłuższa - uspokojenia, która z biegiem dni transformuje nawet w zniecierpliwienie. No bo przecież chciałoby się teraz, już, natentychmiast. A tu trzeba czekać - czasem kilka dni lub tygodni, ale bywa, że i miesięcy, bo czas oczywiście ma to do siebie, że w tedy, gdy tego nie chcemy, dłuży się niemiłosiernie.
I teraz wchodzę ja - nietracąca entuzjazmu - powtarzając średnio trzy razy dziennie: jedziemy, jedziemy, jedziemy na wycieczkę, a Piotruś ma ochotę zatłuc mnie laczkiem. No bo ileż można wysłuchiwać takiej zdartej płyty?! 😂
Żeby jednak nie było, ja też się w końcu uspokajam i przechodzę do porządku dziennego. Nie oznacza to jednak, że w te pędy gnam gotować obiad, czy myć okna. Co to, to nie. Wszak ważniejsze jest sprawdzanie rozkładów jazdy, kamerek internetowych, prognoz pogody (nieważne, że tak długoterminowych nie ma) i jej zaklinanie, dokupowanie na pewno potrzebnych rzeczy na wyjazd. Ja po prostu nie potrafię nie żyć wyjazdem.
Powyższemu nie ma się co dziwić. Wszak przedsmak radości to po prostu największa radocha. Radość z tego, co nas czeka, co się wydarzy.
Wyjazd = Radość i euforia
Gdy już swoje odczekamy, a kopytka nam ścierpną od ciągłego i niecierpliwego przebierania, w końcu wyruszymy na zaplanowany wypad. Staniemy się jednością z ukochanym i wypchanym samym dobrem plecakiem, wskoczymy w wygodne buty i zaczniemy odkrywać to, co dla nas jeszcze kilka dni i miesięcy temu było nowe i nieznane. Krok po kroku, szlak za szlakiem, miasto za miastem, chłonąc cały otaczający nas świat - kolory, smaki, zapachy. W końcu możemy zwolnić i cieszyć się chwilą. Czy potrzeba czegoś więcej?
A teraz ładnie się przyznawać, gdzie wybywacie w najbliższym czasie i jak mija Wam oczekiwanie na owe wyjazdy. Z entuzjazmem, czy raczej stoickim spokojem?
Jesteśmy przekonani, że znacie to uczucie. Takie, które kiełkuje i narasta od momentu zaplanowania wyjazdu, a tuż przed samą eskapadą z...
Od naszej ostatniej zdobyczy koronnej - Kłodzkiej Góry - minęło już trochę czasu, ale wolnym i dostojnym krokiem - dosłownie i w przenośni - zbliżamy się do końca naszej przygody z Koroną Gór Polski. Po pierwszomajowym wypadzie, podczas którego okiełznaliśmy kolejne dwa pagóry - Kowadło /989 m n.p.m./ w Górach Złotych i Rudawiec /1112 m n.p.m./ w Górach Bialskich - został nam do odwiedzenia tylko jeden szczyt.
Pogoda przed majówką, jak i sama majówka nie rozpieszczały. Jednak w prognozach pojawiła się nadzieja, która - niczym światełko w tunelu - miała zagwarantować słoneczną i stabilną pogodę. Decyzja nie mogła być inna. Jedziemy!
I pojechali z nastawieniem na spokojny, przyjemny i niespieszny spacer w łagodnym terenie...Taaa, terefere, kuku.
Dojazd do Bielic, skąd startowaliśmy, zajął nam z Wrocławia jakieś dwie godziny. Na spokojnie, praktycznie pustymi drogami, na które nie zdążyli jeszcze wylec ci, których poniósł majówkowy melanż i dogorywali wciąż w objęciach Morfeusza.
Widok na Bielice
Rześkie powietrze szybko dobudziło nas do reszty, a wiosenne słońce aż chciało prowadzić za ręce. Nie do końca mu to wprawdzie wyszło, bo nim znaleźliśmy zielony szlak straciliśmy prawie godzinę, ładując się pod górę "delikatnie" na szagę. W myśl zasady, że to na pewno będzie gdzieś tam. Ale czy ktoś mówił, że z nami to zawsze ma być normalnie? W końcu kto, jak nie my, potrafi się zakałpućkać w małej wsi? 😂
Od naszej ostatniej zdobyczy koronnej - Kłodzkiej Góry - minęło już trochę czasu, ale wolnym i dostojnym krokiem - dosłownie i w przenośni...