Dzień poprzedni, mimo że od rana słoneczny, skończył się burzą z piorunami, które sążnie waliły w okoliczne szczyty, m.in. Osterwę górującą nad Popradzkim Stawem. Jako, że burzowe chmury do suchych nie należą, uraczyły nas taką ilością deszczu po powrocie oraz w nocy, że można by tą wilgocią spokojnie kilka dni obdzielić.
Chmury zeszły tak nisko, że nie sposób było stwierdzić, czy to taka gęsta mgła zasnuła świat i nie zamierza się podnieść, czy to "tylko" zachmurzenie. Niestety, tym razem żadne gusła i dzikie tańce, mające na celu poprawę pogody, nie przyniosły rezultatu. Dzień trzeci naszego pobytu zmuszeni byliśmy spędzić jak typowe cepry - w schronie, kursując do schroniskowego baru na jedzonko i herbaciany napitek - pokochałam słowackie, schroniskowe herbaty miłością nieprzemijającą.
Zgnilizna za oknem była wręcz dołująca, a że nie jestem gołosłowna, prezentują ją Wam poniżej w całej okazałości. Tak, to widok z naszego okna. Cudeńko, prawda?
Chmurne mleko za oknem
Na poprawę nastroju wciągnęliśmy po schroniskowym budyniu po tuningu i opiliśmy się Kofoli.
Mniamuśny był - taki komunistycznie gęsty i babciowy
Kofola - Czesko-Słowacka Cola :) - bardzo słodka i tak mocno gazowana, że bąbelki prawie wychodzą uszami.
To był zdecydowanie najdłuższy i najpaskudniejszy dzień, jaki mieliśmy okazję przeżyć w górach. Deszcz jest obrzydliwy, a pogoda tego dnia zasługiwała na porządnego kopa. No bo jak to tak?! Skracać i tak krótki urlop? Tylu kwiecistych wyrazów, jakie padły tego dnia pod adresem pogody i ogólnej aury nie wypowiedziałam chyba przez ostatni rok.
Tego dnia nie pozostało nam nic innego, jak dobrze wypocząć i mieć nadzieję na odrobinę przejaśnień i zakręcenie deszczowego kurka dnia następnego.
Dzień poprzedni, mimo że od rana słoneczny, skończył się burzą z piorunami, które sążnie waliły w okoliczne szczyty, m.in. Osterwę górując...