Witajcie wszyscy moi blogowi czytacze - ci starzy i nowi :) Ponieważ zapewne nie będę miała kiedy, aby coś skrobnąć przed samymi świętami, ...
Podczas wizyty w Jaskini Bielskiej dzień wcześniej zregenerowaliśmy się dostatecznie, aby znowu chcieć porywać się z motyką na księżyc i iść tak daleko, ile wlezie.
Plany jak zwykle były zacne i ambitne, a od ślęczenia nad mapą rodziły się coraz to nowe pomysły, ponieważ siatka szlaków po stronie słowackiej jest wyjątkowo bogata. Byliśmy więc, jak ten osiołek, któremu w żłoby dano - w jeden owies, w drugi siano - i nijak nie mogliśmy się zdecydować.
Pierwszą myślą było uderzenie na Sławkowski Szczyt (Slavkovský štít 2452 m n.p.m), na który wiedzie niebieski szlak prowadzący ze Starego Smokovca. Jednak po przeanalizowaniu wszystkich za (piękna i stabilna pogoda, dobra kondycja) i przeciw (nasz miejscówka noclegowa była jednak trochę oddalona od głównych szlaków) stwierdziliśmy, że będzie nam ciężko wyrobić się na spokojnie w czasie. W końcu to żadna frajda lecieć pod górę i z góry i nie mieć nawet czasu się zatrzymać. Racjonalne myślenie wzięło więc górę i przeszliśmy do planu B na ten dzień.
Zgodnie z pierwotnym planem udaliśmy się do Starego Smokovca. Tam wsiedliśmy w kolejkę linowo-terenową, która podwiozła nas na Hrebienok (Smokowieckie Siodełko). Zamierzaliśmy ruszyć szlakiem czerwonym (Tatrzańską Magistralą) prowadzącym w stronę Schroniska Zamkowskiego (Zamkovského chata). Byliśmy chyba jednak średnio wyspani, bo zamiast w tamtą stronę, ruszyliśmy szlakiem czerwonym w kierunku Śląskiego Domu (Sliezky dom). Ponieważ szło się miło i przyjemnie, minęło sporo czasu zanim się połapaliśmy, że idziemy w złym kierunku. Ponieważ żal nam było rezygnować z zaplanowanej trasy, zawróciliśmy i ruszyliśmy już prawidłowo w kierunku Schroniska Zamkowskiego. Z uwagi na fakt, że szlak ten to Tatrzańska Magistrala, a co za tym idzie tern całkiem dostępny dla turystów, było ich tutaj pod dostatkiem, a jak to w takich okolicznościach bywa, można było spotkać wyjątkowe okazy - np. panie na szpilkach tudzież koturnach.
Rzeczone koturny - iście górskie obuwie :D
Nieważne jednak było to, jakie osobniki pseudoturystyczne mijaliśmy, ważne było, że ponad nami majaczyły dostojne, tatrzańskie szczyty, a szemrzące w pobliżu potoki koiły duszę.
Na szlaku mieliśmy możliwość zobaczenia osób, dzięki którym mogą funkcjonować najwyżej położone schroniska. Mowa tutaj o tragarzach (Nosiczach, słow. nosiče), którzy na plecach dostarczają do schronisk potrzebne ładunki - wodę, napoje, jedzenie.
Nosicz na tatrzańskim szlaku
W drodze powrotnej ze schronisk zabierają na dół śmieci. Należy dodać, że taki pakunek waży w granicach 60-80 kg. I niech ktoś jeszcze powie, że mu plecak na szlaku ciąży. Warto też pomyśleć, pałaszując w schronisku frytki, czy inne specjały, dzięki komu mamy tę możliwość.
Podczas wizyty w Jaskini Bielskiej dzień wcześniej zregenerowaliśmy się dostatecznie, aby znowu chcieć porywać się z motyką na księżyc i iś...
Jako, że dzień poprzedni dał nam lekko w kość - nie ma to jak wybrać się pierwszego dnia po przyjeździe na jeden z dłuższych szlaków - postanowiliśmy zwiedzić jedną z wielu słowackich jaskiń. Wybór padł, z racji jej niedalekiej odległości od naszej miejscówki, na Jaskinię Bielską (słow. Belianská Jaskyňa).
Wspomniana jaskinia ma długość 3829 metrów i leży w Tatrach Bielskich na północnym stoku Kobylego Wierchu. Została odkryta przez poszukiwaczy złota już w pierwszej połowie XVIII wieku. Ze względu na swoje położenie oraz wyjątkowe bogactwo form skalnych w jej wnętrzu, stała się celem częstych odwiedzin turystów. Nie mogliśmy więc pozwolić, aby taka atrakcja nas ominęła skoro mieliśmy do niej przysłowiowy rzut beretem.
Podjechaliśmy więc kolejką do Smokovca, a stamtąd udaliśmy się autobusem do Tatrzańskiej Kotliny. W pobliżu przystanku, od parkingu prowadzi szlak żółty, który pozwala na spokojny, leśny spacer do jaskini. Po około 40 minutach byliśmy na miejscu i oczekiwaliśmy na wejście do środka.
Po opłaceniu "haraczu" w wysokości 10 EUR za wniesienie aparatu, byliśmy zwarci i gotowi na oglądanie wnętrza góry po cichu licząc też na to, że uda nam się dojrzeć jej mieszkańców. A jak nam powiedziała pani przewodnik, stwierdzono, że ową jaskinię zamieszkuje 7 gatunków nietoperzy. Niestety nie mieliśmy tego szczęścia. Chociaż ja sama, będąc na miejscu tych "netoperków" nie pokazywałabym facjaty chmarze "wygłodniałych" turystów. Dodam, że zwiedzająca grupa była spora, a co poniektórzy nie potrafili trzymać gębusi na kłódkę. No ale nic to. Nieważne w jakiej grupie, jaskini aż się prosi by ją odwiedzić.
Mapa jaskini
Jeziorko "wyrocznia"
Wspomniane jeziorko bada wierność partnerów/małżonków. Wystarczy mieć ze sobą pieniążek i być gotowym go poświęcić. Jeżeli rzucony pieniążek (monet) przyklei się do ściany możemy być pewni wierności partnera/partnerki. Jeśli wpadnie do jeziorka... no cóż. Swoją drogą bardzo dużo tych pieniążków w wodzie :D
Jako, że dzień poprzedni dał nam lekko w kość - nie ma to jak wybrać się pierwszego dnia po przyjeździe na jeden z dłuższych szlaków - post...
Dzień pierwszy, a właściwie noc, rozpoczął się
w sierpniową niedzielę, kiedy to rozpychając się łokciami i rozdzielając naszą
skromną 5-cio osobową ekipę na całej długości peronu, udało nam się wbić do
pociągu realacji Wrocław-Zakopane, składającego się z - uwaga, uwaga - 3 (słownie:
trzech) wagonów. Nie muszę chyba dodawać, że sierpień to trwające w najlepsze
wakacje, kiedy to ilość podróżującego luda zwiększa się w dwu-, trój-, czy
nawet n-nasób. PKP widocznie nie ogarnęła wakacyjnej kuwety, jak zwykle
zresztą. Ale nic to, wbić się do pociągu udało, mało tego, udało się nawet
usadzić tyłki w przedziale. O wyjściu do kibelka tylko mogliśmy zapomnieć, więc
ograniczyliśmy spożywanie herbaty i innych napitków, coby nie musieć się
przeciskać (to i tak byłoby niewykonalne) przez ciżbę luda rozłożonego na
korytarzu na karimatkach i czym tylko można było.
Skoro świt dodarliśmy do Zakopanego, gdzie z
radością popędziliśmy do WC. Jeszcze nigdy publiczny kibelek nie sprawił nam
tyle radości :D
Ponieważ do autobusu jadącego w stronę
Popradu, przez Stary Smokovec, było jeszcze sporo czasu, rozbiliśmy się ze
śniadankiem z posiadanej wałówki na dworcu PKS. Najedzeni, średnio wyspani,
zapakowaliśmy się do autobusu, który miał nas powieźć na słowacką stronę.
Powiózł bez najmniejszych problemów, a że trasa urokliwa, to i przez większą
część podróży siedzieliśmy z gębami rozdziawionymi i twarzami przyklejonymi do
szyb, żeby się na Taterki napatrzeć. Zapowiadało się zacnie. Po dotarciu do
Starego Smokovca przesiedliśmy się do kolejki, która zawiozła nas do
miejscowości Nová Lesná, gdzie mieliśmy miejscówkę.
Po dotarciu na miejsce, szybkie zakwaterowanie,
zakupy, coby mieć co w górki brać, aby z sił nie opaść i planowanie trasy na
kolejny dzień, będący drugim dniem pobytu ale pierwszym naszej wędrówki.
Zaczynamy!
Na pierwszy ogień poszła Bystra Ławka (Bystrá lávka) 2300 m n.p.m.
Wstaliśmy więc skoro świt i zapakowlaiśmy w
kolejkę, aby po ok. 30 minutach dojechać do miejscowości Štrbské Pleso skąd w dalszą drogę udaliśmy się szlakiem żółtym.

Dzień pierwszy, a właściwie noc, rozpoczął się w sierpniową niedzielę, kiedy to rozpychając się łokciami i rozdzielając naszą skromną 5-cio...
W kalendarzu pierwszy dzień grudnia,
temperaturka zbliża się (w końcu!) do zimowej, pozostaje więc tylko czekać na
biały puch, który przykryje miejską szarzyznę.
Aby umilić sobie czekanie na przyjście tej
białej radości naszło mnie, po przeglądaniu zdjęć, na letnie wspominki. Mimo,
że osobiście lata w mieście nie cierpię, to góry pozwalają mi przeżyć miejski
gorąc i dają możliwość, by odetchnąć powietrzem pozbawionym miejskiego smrodku
:D
Widok na Łomnicę
Bohaterką najbliższych wspomnień będzie
tatrzańska Słowacja, którą po tym pobycie umiłowaliśmy miłością gorącą i chyba
z wzajemnością, bo wspomnienia mamy wyłącznie pozytywne. Nie tylko, jeśli
chodzi o góry, bo to się rozumie samo przez się, ale również dzięki samym
Słowakom, uśmiechniętym i pozytywnie nastawionym, zawsze i wszędzie. Aż chciało
się ich zapytać, co powoduje to ich nieprzerwanie pozytywne nastawienie. Śmiem
twierdzić, że osobniki mniej pozytywne, narzekające i smutne tam nie występują,
a jeśli już, to muszą to być przyjezdni :) Jakby jednak
nie było, jesteśmy niezmiernie radzi z tego, że udało nam się tam być i liczymy
na rychły powrót w tamte rejony. A wracać warto, bo szlaki w szczycie sezonu,
jeśli wyjdziemy dalej niż schroniska przy Magistrali Tatrzańskiej, są puste i
pozwalają chłonąć niezmącony, otaczający zewsząd górski krajobraz.
Nová Lesná na tle tatrzańskiej panoramy
W tym miejscu wyjaśniam również, jak to się w
ogóle stało, że nas poniosło na słowackie szlaki. Otóż na panewce spalił nasz
plan tatrzańskiej wędrówki od schroniska do schroniska po polskiej stronie, po
tym, jak w styczniu (!) otrzymywaliśmy odpowiedzi odmowne, jeśli chodzi o
noclegi w sierpniu. No cóż, ich strata :D
Z informacji organizacyjnych dodam, że jeśli
chodzi o noclegi, to warto szukać kwaterki troszkę dalej, a nie wybierać na hura
miejscówki w Starym Smokovcu, czy Tatrzańskiej Łomnicy. Różnica w cenie jest
kolosalna. W naszym przypadku wybór padł na miejscowość Nová Lesná, gdzie cena
noclegu na prywatnej kwaterce równała się cenie w ... polskim schronisku (sic!).
Nová Lesná
leży w podgórzu Wysokich Tatr, 8 km od Popradu i zaledwie 5 km od Starego Smokovca. Otwiera się stąd malowniczy panoramiczny widok i tworzy bramę wejściową do Wysokich Tatr. Przy swej wysokości 746 m n.p.m. należy do strefy wysokogórskiej i stanowi idealną bazę wypadową.
Nová Lesná - Tutaj nie da rady się zgubić ;)
Uprzedzam od razu pytanie: A co z dojazdem w
góry, do szlaków? To żaden problem, ponieważ na trasie Poprad <> Štrbské Pleso kursuje kolejka zwana električka (TEŽ). Jest to idealny środek komunikacji
kursujący u podnóża Tatr i zatrzymujący się w każdej miejscowości leżącej przy
węzłach szlaków.
Zapraszam więc na słowackie wspominki :)
W kalendarzu pierwszy dzień grudnia, temperaturka zbliża się (w końcu!) do zimowej, pozostaje więc tylko czekać na biały puch, który przykr...
Na rzeczony plener pomysłów było
tyle, ile pagórków i górek wszelakich w PL jest dostępnych. Czas
i tym razem nie okazał się naszym sprzymierzeńcem i musieliśmy
zweryfikować nasze pierwotne plany – najpierw tatrzańskie, potem
karkonoskie. Z uwagi na to, że czas uparcie się kurczył i wydłużyć
nie zamierzał porzuciliśmy z bólem serc pomysł wyjazdu z
noclegiem, żeby już od samego rana w pięknych okolicznościach
przyrody dać uwieczniać nasze szczęśliwe facjaty.
Jako, że od samego początku było
powiedziane, że w naszym przypadku odpadają wszystkie atrakcje
miejskie, ogrody botaniczne, gadżety w stylu białych parasolek
itp., padło na Jurę Krakowsko-Częstochowską. Tatry (chlip, chlip
;(), tudzież ulubione, darzone sentymentem Karkonosze, to wprawdzie
nie są, ale teren pełen skałek i zielska wszelakiego przy dobrej
pogodzie fajnie się z nami komponował (albo my z nim, mym skromnych
zdaniem ;)).
Po zapadnięciu decyzji, w miesiąc po
wielkim dniu, – tak, wybieraliśmy się jak sójki za morze –
skoro świt, ruszyliśmy dupencje z naszą fotowoman i kameramanem w
rzeczonym kierunku jurajskim.
Pojechaliśmy pod ruiny zamku w
Mirowie, szybkie przebranie tyłków w odpowiednie stroje, szpilki w
łapy i heja – zapitala koza po skałkach w balerinkach,
wyglądających jak babciowe bambosze. Dobrze, że kieca długa, bo
byłby ubaw ze mnie :D
Okolica milutka, lekko skalista, pełna
zielska, w którym można się schować, tudzież usadzić nań
zmęczone dupsko szanowne, a nie powiem, po całym dniu biegania,
stania, pozowania, tudzież uskuteczniania czegoś na pozującą
modłę, byliśmy styrani, jak konie po westernie. Jednoznacznie
stwierdziliśmy, że modeling, czy cokolwiek podobnego, to nie dla
nas. Nam najlepiej w górskich butach i kapotkach. :D
Ale skoro już przyjechaliśmy, to
chcieliśmy wykorzystać wszystko maksymalnie. Zupełnie, jak wypad w
górki – jak już się pojedzie, to chce się zobaczyć
wszystkiego, ile wlezie ;) Kto chodzi, ten wie, o co kaman.
W planie był jeszcze zamek Bobolice.
Piękna budowla, odrestaurowana, cud, miód i orzeszki, jak to
niektórzy mawiają. Kameraman napalił się na ten zameczek, a
właściwie na jego wnętrza, jak szczerbaty na suchary, niestety nic
z tego nie wyszło, bo jak nam zaśpiewali cenę za wejście, to ich
śmiechem zabiliśmy. Pan biletowy zawołał z rozbrajającym wyrazem
twarzy 300 (słownie trzysta) PLNów za samo wejście nas młodych,
do tego normalne bilety za kameramana i fotowoman no i opłata za
sprzęt. W sumie do tej pory zbieramy szczęki z podłogi. Mało
tego, stwierdził, że jeśli chcemy zdjęcia przy zamku to cena
spada do... 200 (słownie dwieście) PLNów. Na co mu odparliśmy, że
wokół zamku, to my już sobie fotki zrobiliśmy. :D
Swoją drogą zastanawiam się, co
powoduje, że te ceny są takie wysokie w niektórych miejscach.
Piszę w niektórych, ponieważ na takim Zamku Czocha chociażby za
zdjęcia sesyjne dla młodych wołają 105 zł. Informują o tym na
swojej stronie, a cena obejmuje wszystko, co jest dostępne w zamku.
A w Bobolicach wszystko wskazuje na to, że rzeczony pan biletowy
taką kasiorkę za sesję, to do własnej kieszeni ładuje, bo o tym
na ich stronie wzmianki nie ma, a być powinna, skoro takiej opłaty
żądają. No, ale ja tam nie zarządzam, ichniejszej kasy nie
trzymam, więc pozostaje mi tylko życzyć im powodzenia, bo z taką
ceną zaporową daleko nie zajadą.
Jakby nie było fotek trochę
przywieźliśmy z czego wielce rada jestem i teraz układam w swej
łepetynie wizję albumu, jaki bym chciała stworzyć dla nas. Dzięki
Iwonce i Mareczkowi (www.videofenix.pl) mamy fajną pamiątkę, a że ilość fot
rzeczonych jest równa ilości takich przywożonych z wakacji przez
Japończyków, to radochę mam tym większą. Mam nadzieję, że ci,
którzy wyczekiwali tych fotek, zostali wizualnie zaspokojeni. ;)
Na rzeczony plener pomysłów było tyle, ile pagórków i górek wszelakich w PL jest dostępnych. Czas i tym razem nie okazał się naszym sprzy...