Pozostawiając za sobą Skopiec i Przełęcz Komarnicką , pakujemy się w nasz niebieski krążownik i mijając Janowice Wielkie, Trzcińsko, Przeł...
Taki już urok niskich gór, że częściej się schodzi w dół, niż wdrapuje na wzniesienia. Za to jak już przychodzi wpełznąć wyżej, dyszę jak stary parowóz, bo nagłe pokonanie wysokości na niewielkim odcinku może zmęczyć. Dziwnym trafem używam wtedy więcej nieparlamentarnych słów niż zwykle. Czas iść dalej.
Zostawiam za sobą Zamek Bolczów i schodzę (jeszcze nie z tego świata, więc nie macie się co cieszyć) niżej szlakiem zielonym, by dotrzeć do żółtego, prowadzącego wzdłuż drogi. Trakt w tym miejscu nie dostarcza praktycznie żadnych widoków. W zamian trochę smrodku z sąsiadującego cieku, który aspiruje do bycia górskim potokiem.
Potok Janówka
Mijam sąsiadujące z trasą formy skalne, m.in. Skały Krowiarki i Ścianki. Szkoda, że w większości skryte wśród drzew, więc nie było opcji, by podziwiać je w pełnej krasie.
Ścianki
Ukryte w lesie Skały Krowiarki
Skalny Most
Skała Piec
Marsz zajmuje mi około czterdziestu minut, korony drzew się trochę przerzedzają i od razu dostaję słoneczną lampą prosto w gębę. Grzało dokumentnie, więc się wcale nie obraziłam, gdy na rozdrożu szlak niebieski znikał w lesie. Przyszlakowa ławka zachęca do krótkiej przerwy na piciu, z której korzystam gorliwie, zmniejszając tym samym ciężar niesionego plecaka. Nawodniona podrywam tyłek do dalszego tuptania.
Wszystko pięknie, cisza, spokój, tylko ten szlakowy niebieski skubaniec rozpływa się w powietrzu i za nic nie chce się zmaterializować na żadnym pniaku w najbliższej okolicy. Profilaktycznie sprawdzam mapę. Jestem tam, gdzie być powinnam, nikt po drodze szlaku nie przemalował, więc o żadnym zgubieniu nie ma mowy. Tylko, że teraz nie wiem, gdzie leźć dalej. Z lewej krzaki, z prawej też, z przodu chaszcze jeszcze większe, za mną droga, którą przyszłam.
Opcje miałam dwie:
- iść na pałę i bez zastanowienia prosto, a nóż gdzieś wylezę - głupi pomysł!
- poświęcić trochę czasu i iść w każdym z możliwych kierunków w poszukiwaniu niebieskiej gadziny, lustrując wszystkie okoliczne pniaki i większe kamienie.
Wybór padł na opcję numer dwa i zaowocował skakaniem przez powalone drzewa, obiadem z pajęczyn, które, ciul wie skąd, pojawiały się akurat na wysokości mojej paszczy. Dodatkowo, wspomniane skoki przez drzewo-płotki zadbały o kolejne atrakcje w postaci ukrytych pod ściółką mokradełek, w które z największą gracją wpakowałam lewe kopytko. Zawsze lepsze to niż błotna maseczka na gębie w środku lasu.
Ostatecznie niebieski złośliwiec się znalazł, gdy już odpuściłam szukanie i ruszyłam, obierając kierunek mniej więcej. Dotarłam do szutrowej drogi, którą według mapy powinnam przeciąć, więc to moje ogarnianie kierunków nie jest takie złe, jak na babę (#wiemktóratoprawastrona).
Mijam Lwią Górę, Starościańskie Skały oraz nielicznych wspinaczy okupujących okoliczne skałki i zmierzam dalej, by dotrzeć ponownie do szlaku zielonego, który razem z tym nieszczęsnym niebieskim będzie prowadził mnie do Przełęczy Karpnickiej i dalej do schroniska Szwajcarka. Na wysokości przełęczy zastanawiam się, ile jeszcze, bo teren jest dość odsłonięty, a słońce, jak na złość, pozbyło się z siebie wszystkich chmur i grzeje tak, jakby miało mi tego ciepła starczyć do przetrwania kolejnej zimy.
Nawet na mało widokowym szlaku się jakiś widok znajdzie - a tle Karkonosze
Schronisko Szwajcarka - w stylu tyrolskim i w całości z drewna
Gdy zaczynam mijać ludzi, wiem, że schron już blisko, a w moje głowie widnieje już wizja przerwy jedzeniowej.
Wypad nie mógłby się obyć bez schroniskowego papu, więc lecę po naleśniki. Dzierżąc w łapach przygotowane amciu zapominam o swej blogerskiej profesji i nie robię sesji temu jakże fotogenicznemu posiłkowi. Póki co, zdjęć wewnątrz bebechów jeszcze nie opanowałam, więc musicie mi wierzyć, że jadłam i od tego nie padłam. Mało tego, posilona odpowiednio skierowałam swe kopytka w kierunku kolejnych celów. Sokolik i Krzyżna Góra już wzywały, więc nie mogłam pozwolić, by czekały na mnie zbyt długo.
Taki już urok niskich gór, że częściej się schodzi w dół, niż wdrapuje na wzniesienia. Za to jak już przychodzi wpełznąć wyżej, dyszę jak s...
Grzechem byłoby nie wykorzystać zeszłej soboty. Po pierwsze aura była zacna, a po drugie pan małżon uskuteczniał wyjazdową integrację pracową. Nie godziło się więc pozostanie w chacie, celem latania na odkurzaczu w wirze sobotnich porządków.
Pierwotnie, w mej głodnej górek łepetynie zrodził się pomysł, by uderzyć w kierunku Zakopanego i stamtąd na jakiś tatrzański szlak. Jednak moja trzeźwa strona umysłu wzięła deskę i pierdzielnęła mnie w głowę odpowiednio mocno, by mi tę myśl wyperswadować. Wyjazd na jeden dzień, a do tego spędzenie połowy życia w autobusie. To się zdecydowanie nie kalkulowało.
Pozostawało uskutecznić szybkie kopanie w szufladzie z mapami i wybrać coś w miarę blisko, żeby sprawnie dojechać i trochę pochodzić. Wybór padł - szybko i zdecydowanie - na Sudety, a dokładniej Rudawy Janowickie i Góry Sokole, w których byłam tak dawno, że nawet najstarsi górale tego nie pamiętają.
Pobudka skoro świt w niczym nie przeszkadzała i nawet przełączanie budzika na drzemkę nie było konieczne. Taka to już moc wyjazdów. Hell yeah! Szybkie pakowanko plecaka we wszystkie niezbędne elementy ekwipunku oraz papu i już biegłam na tramwaj, coby zdążyć na pociąg. No i ta cisza na dzielni o poranku - miodzio!
Na dworcu oczywiście zgrzyt, bo wypadałoby kupić bilet, ale ludzi dziki tabun, a kasy czynne dwie. Spowodowało to oczywiście utworzenie się kolejek dłuższych niż te, które wiły się za komuny przed sklepami, gdy rzucili srajtaśmę. Biletu nie kupuję, bo czas się kurczy i zostają dwie minuty do odjazdu. Głupio by było tak zostać, mimo, że się człowiek nie spóźnił. Dziki cwał na peron i myśl: 'Jak mi będą konduktorzy chcieli doliczyć dopłatę za zakup biletu w pociągu, odgryzę im rękę'. Chyba czytają w myślach, bo dziwnym trafem ręce zachowali.
Zadowolona sadowię szanowne cztery litery, rzucam okiem na mapę, czy aby na pewno wiem, gdzie wysiadam, biorę czytadło i mnie nie ma. Kierunek: Janowice Wielkie. Ciuch, ciuch... Nic się nie dzieje, do czasu, gdy w Wałbrzychu wsiada stonka w postaci wycieczki chyba szkolnej i w ilości x-krotnie przewyższającej liczbę miejsc w pociągu.
'Będzie się działo' - pomyślałam i się nie pomyliłam, bo wnet zaczęły się pielgrzymki między-siedzeniowo-między-wagonowe, od jednego uczestnika do drugiego, bo ten ma żelki (i się świnia nie dzieli), tamten czekoladki, a jeszcze kolejny bułki. Do tego wszystkiego pan opiekun 'Jestem pierwszy raz na wycieczce', krążący z częstotliwością wściekłego bąka od siedzenia do siedzenia ciągle z tym samym pytaniem: "Wszystko w porządku? Dziewczynki, wszystko ok?"
Wdech, wydech, przeżyłam, o 8.30 wysiadłam, zlokalizowałam szlak, który miał mnie prowadzić i ruszyłam, odganiając od siebie wioskowe, biegające samopas kundle, które za wszelką cenę chciały sprawdzić przydatność do spożycia nogawek moich spodni.
Ze stacji Janowice Wielkie ruszam szlakiem zielonym, pośpiesznie mijam miejscowość, by już za moment zagłębić się w las. A sam szlak, nie ma co ukrywać, był zielony nie tylko z oznaczenia, jakie mu nadano.
Pozwalam wyprzedzić się jedynej napotkanej w tym rejonie turystce, coby mi się w kadr nie wpitalała i wszystkie krzaczory moje, łącznie z robaczkami, pajączkami i świergoczącymi ptaszkami.
Po około czterdziestu minutach docieram do pierwszego celu w tym dniu - ruin Zamku Bolczów, znajdujących się w północnej części Rudaw Janowickich, na wysokości ok. 561 m n.p.m..
Pierwsze wzmianki o zamku pochodzą z 1375 roku. Był posiadłością rycerskiego rodu Boliców (Bolczów) i góruje nad doliną Janówki. Usytuowanie pozwoliło na wykorzystanie przy budowie zamku granitowych skał. Na samym początku zamek był niewielki. Posiadał czworokątną basztę i cysternę na dziedzińcu. Późniejsza odbudowa w XV wieku zaowocowała rozbudową. Wtedy powstały wielki dziedziniec otoczony murem obronnym z basztą bramną. W XVI wieku zamek ponownie przebudowano, otoczono fortyfikacjami oraz suchą fosą, której pozostałości widać obecnie. Dobudowano też basteję bramną.
Prace konserwatorskie pozwoliły na zachowanie murów zespołu bramnego z barbakanem i basteją. W murach obwodowych znajdziemy widoczne otwory strzelnicze.
Ruiny komponują się idealnie z okolicznym lasem, stanowiąc bardzo fajną miejscówkę na wypoczynek i relaks, o czym dobitnie świadczyły biwakujące tam osoby. Śniadanko na zamkowym dziedzińcu po uprzednim dreptaniu lasem pod górę smakowało mniamuśnie, dając odpowiedni zastrzyk energii do dalszej wędrówki, choć szczerze powiem, że było mi tam tak wygodnie, że nie chciało mi się tyłka ruszać. Ale, jak to mam w zwyczaju, zaplanowaną trasę lubię realizować w całości, więc zebrałam dupkę w troki i ruszyłam dalej. W dół, w kierunku szlaku żółtego, który miał mnie poprowadzić dalej wśród lasu i skałek.
Zadowolona sadowię szanowne cztery litery, rzucam okiem na mapę, czy aby na pewno wiem, gdzie wysiadam, biorę czytadło i mnie nie ma. Kierunek: Janowice Wielkie. Ciuch, ciuch... Nic się nie dzieje, do czasu, gdy w Wałbrzychu wsiada stonka w postaci wycieczki chyba szkolnej i w ilości x-krotnie przewyższającej liczbę miejsc w pociągu.
'Będzie się działo' - pomyślałam i się nie pomyliłam, bo wnet zaczęły się pielgrzymki między-siedzeniowo-między-wagonowe, od jednego uczestnika do drugiego, bo ten ma żelki (i się świnia nie dzieli), tamten czekoladki, a jeszcze kolejny bułki. Do tego wszystkiego pan opiekun 'Jestem pierwszy raz na wycieczce', krążący z częstotliwością wściekłego bąka od siedzenia do siedzenia ciągle z tym samym pytaniem: "Wszystko w porządku? Dziewczynki, wszystko ok?"
Wdech, wydech, przeżyłam, o 8.30 wysiadłam, zlokalizowałam szlak, który miał mnie prowadzić i ruszyłam, odganiając od siebie wioskowe, biegające samopas kundle, które za wszelką cenę chciały sprawdzić przydatność do spożycia nogawek moich spodni.
Ze stacji Janowice Wielkie ruszam szlakiem zielonym, pośpiesznie mijam miejscowość, by już za moment zagłębić się w las. A sam szlak, nie ma co ukrywać, był zielony nie tylko z oznaczenia, jakie mu nadano.
Pozwalam wyprzedzić się jedynej napotkanej w tym rejonie turystce, coby mi się w kadr nie wpitalała i wszystkie krzaczory moje, łącznie z robaczkami, pajączkami i świergoczącymi ptaszkami.
Po około czterdziestu minutach docieram do pierwszego celu w tym dniu - ruin Zamku Bolczów, znajdujących się w północnej części Rudaw Janowickich, na wysokości ok. 561 m n.p.m..
Widok na zespół bramny
Most nad suchą fosą i zespół bramny
Schody do Kapelanii
Pierwsze wzmianki o zamku pochodzą z 1375 roku. Był posiadłością rycerskiego rodu Boliców (Bolczów) i góruje nad doliną Janówki. Usytuowanie pozwoliło na wykorzystanie przy budowie zamku granitowych skał. Na samym początku zamek był niewielki. Posiadał czworokątną basztę i cysternę na dziedzińcu. Późniejsza odbudowa w XV wieku zaowocowała rozbudową. Wtedy powstały wielki dziedziniec otoczony murem obronnym z basztą bramną. W XVI wieku zamek ponownie przebudowano, otoczono fortyfikacjami oraz suchą fosą, której pozostałości widać obecnie. Dobudowano też basteję bramną.
Prace konserwatorskie pozwoliły na zachowanie murów zespołu bramnego z barbakanem i basteją. W murach obwodowych znajdziemy widoczne otwory strzelnicze.
Ruiny komponują się idealnie z okolicznym lasem, stanowiąc bardzo fajną miejscówkę na wypoczynek i relaks, o czym dobitnie świadczyły biwakujące tam osoby. Śniadanko na zamkowym dziedzińcu po uprzednim dreptaniu lasem pod górę smakowało mniamuśnie, dając odpowiedni zastrzyk energii do dalszej wędrówki, choć szczerze powiem, że było mi tam tak wygodnie, że nie chciało mi się tyłka ruszać. Ale, jak to mam w zwyczaju, zaplanowaną trasę lubię realizować w całości, więc zebrałam dupkę w troki i ruszyłam dalej. W dół, w kierunku szlaku żółtego, który miał mnie poprowadzić dalej wśród lasu i skałek.
Grzechem byłoby nie wykorzystać zeszłej soboty. Po pierwsze aura była zacna, a po drugie pan małżon uskuteczniał wyjazdową integrację pr...