Niektórzy z Was posiadają wiedzę o tym, że dwa miesiące z kawałkiem temu miało miejsce wydarzenie, które połączyło dwóch górskich tuptaczy. Dla niewiedzących będzie ten pościk. Dzień ten szczególny miał miejsce 11 sierpnia A.D. 2012, a jego przebieg opiszę poniżej, coby udowodnić, że istnieją młodzi, a przynajmniej młode, którym stres w tym dniu jest obcy. :)
Żeby nie było, że skupiam się wyłącznie na dniu i godzinie zero, zacznę od piątku poprzedzającego całą akcję.
Piątek 10 sierpnia 2012
Drugi dzień wolnego od pracki, więc nie było potrzeby użerania się z dziwnymi pracowymi ludziskami.
Wstaliśmy skoro świt o 9.00 , P. pojechał zrobić owocowe zakupy na salę, ciociowe zastępy szalały u P. w domu w amoku z kolejnymi porcjami ciast.
Ja na 10.00 poszłam do makijażystki na ala próbną szpachlę, żeby wiedzieć, co mi tam zamierza na fejsa narzucić z okazji tego wielkiego dnia. Wyszło świeżo i bez udziwnień, więc byłam spokojna. - Myślę, że na szlaku świstaki i inne żyjątka na mój widok nie uciekałyby gdzie pieprz rośnie. :D
Świeżutko wyklepana i zaszpachlowana pognałam do Dominikanów na spowiedź. Trafiłam na superowego ojczulka, który oprócz tego, że mi gadał, że "tych chłopów to się trzeba starać zrozumieć", to dodał, żeby "z tym rozumieniem to nie przesadzać i jak trzeba to nawrzeszczeć" .
Ze spowiedzi pogalopowałam na dworzec, zapakowałam się w szynobusa, zwanego przeze mnie i małżona ciuchajką, i pojechałam do domku P.. Mieliśmy pakować upominki dla rodziców i dziadków, a że my jesteśmy dwie łamagi, jeśli chodzi o pakowanie, to śmialiśmy się przy tym, jak potrzepani. Pomagała nam siostra P. i mieliśmy taką głupawkę, że bania mała. Koniec końców popakowaliśmy co trzeba. Wszędzie walały się wstążki, balony, rafia, papiery ozdobne, co najmniej, jakby ktoś napadł na jakiś sklep z dekoracjami.
Później wciągnęłam trochę ciasta weselnego, a co! Mniamuśne było. Ciotkowe ciasta rządzą po prostu. Przy niektórych to normalnie "orgazm na siedząco", jak to skwitowała moja świadkowa.
O 17.00 zaczął padać deszcz i ciapał, i ciapał, i ciapał... - Klimat się zrobił, jak w górkach na szlaku, kiedy się przywdziewa pelerynkę i wygląda jak batman, tudzież inny "netoperek". ;)
Wieczorkiem kumpel P. podstawił nam autko, którym jechaliśmy do ślubu. Tak się przejął, że je wypucował i nawoskował tak, że chyba było najbardziej błyszczące na całej wiosce. Mega poświęcenie, w końcu padało i jak dojechali do garażu, to musiał poprawiać swoje wywoskowane dzieło, bo deszcze po drodze zrobił swoje.
Ubraliśmy dekorację. Zdecydowanie stwierdzam, że faceci ubierający samochód to ciekawe zjawisko. Ale poradzili sobie super w gąszczu wstążeczek, kokardeczek, taśm i przyssawek.
Za chwilę w rzeczonym garażu zrobiła się mała imprezka, bo wujki otworzyły weselną flaszeczkę. Niektórzy kawalerowie byli więc lekko nieżywi w sobotę rano. Ale nic to. Jak to mówią, trening czyni mistrza. ;)
My się zebraliśmy chyba koło 21.00 i pojechaliśmy do mnie, a deszcz jak się rozlał, tak lał i lał.
Pooglądaliśmy jeszcze trochę eurosportu, jak na sportowych maniaków przystało i się położyliśmy. Szybko zasnęliśmy, nie były potrzebne żadne uspokajacze/usypiacze i tym podobne specyfiki. Nawet baranów nie trzeba było liczyć.
Drugi dzień wolnego od pracki, więc nie było potrzeby użerania się z dziwnymi pracowymi ludziskami.
Wstaliśmy skoro świt o 9.00 , P. pojechał zrobić owocowe zakupy na salę, ciociowe zastępy szalały u P. w domu w amoku z kolejnymi porcjami ciast.
Ja na 10.00 poszłam do makijażystki na ala próbną szpachlę, żeby wiedzieć, co mi tam zamierza na fejsa narzucić z okazji tego wielkiego dnia. Wyszło świeżo i bez udziwnień, więc byłam spokojna. - Myślę, że na szlaku świstaki i inne żyjątka na mój widok nie uciekałyby gdzie pieprz rośnie. :D
Świeżutko wyklepana i zaszpachlowana pognałam do Dominikanów na spowiedź. Trafiłam na superowego ojczulka, który oprócz tego, że mi gadał, że "tych chłopów to się trzeba starać zrozumieć", to dodał, żeby "z tym rozumieniem to nie przesadzać i jak trzeba to nawrzeszczeć" .
Ze spowiedzi pogalopowałam na dworzec, zapakowałam się w szynobusa, zwanego przeze mnie i małżona ciuchajką, i pojechałam do domku P.. Mieliśmy pakować upominki dla rodziców i dziadków, a że my jesteśmy dwie łamagi, jeśli chodzi o pakowanie, to śmialiśmy się przy tym, jak potrzepani. Pomagała nam siostra P. i mieliśmy taką głupawkę, że bania mała. Koniec końców popakowaliśmy co trzeba. Wszędzie walały się wstążki, balony, rafia, papiery ozdobne, co najmniej, jakby ktoś napadł na jakiś sklep z dekoracjami.
Później wciągnęłam trochę ciasta weselnego, a co! Mniamuśne było. Ciotkowe ciasta rządzą po prostu. Przy niektórych to normalnie "orgazm na siedząco", jak to skwitowała moja świadkowa.
O 17.00 zaczął padać deszcz i ciapał, i ciapał, i ciapał... - Klimat się zrobił, jak w górkach na szlaku, kiedy się przywdziewa pelerynkę i wygląda jak batman, tudzież inny "netoperek". ;)
Wieczorkiem kumpel P. podstawił nam autko, którym jechaliśmy do ślubu. Tak się przejął, że je wypucował i nawoskował tak, że chyba było najbardziej błyszczące na całej wiosce. Mega poświęcenie, w końcu padało i jak dojechali do garażu, to musiał poprawiać swoje wywoskowane dzieło, bo deszcze po drodze zrobił swoje.
Ubraliśmy dekorację. Zdecydowanie stwierdzam, że faceci ubierający samochód to ciekawe zjawisko. Ale poradzili sobie super w gąszczu wstążeczek, kokardeczek, taśm i przyssawek.
Za chwilę w rzeczonym garażu zrobiła się mała imprezka, bo wujki otworzyły weselną flaszeczkę. Niektórzy kawalerowie byli więc lekko nieżywi w sobotę rano. Ale nic to. Jak to mówią, trening czyni mistrza. ;)
My się zebraliśmy chyba koło 21.00 i pojechaliśmy do mnie, a deszcz jak się rozlał, tak lał i lał.
Pooglądaliśmy jeszcze trochę eurosportu, jak na sportowych maniaków przystało i się położyliśmy. Szybko zasnęliśmy, nie były potrzebne żadne uspokajacze/usypiacze i tym podobne specyfiki. Nawet baranów nie trzeba było liczyć.
Sobota 11 sierpnia 2012 - The Big Day!
Wstaliśmy skoro świt o 6.30. Padało całą noc, a przez poranne chmury nie przebijał się nawet jeden promień słońca. Było szro-buro, sino koperkowo, ale ja miałam na to wyj**ane, bo nie było gorąco, a deszcz oczyścił powietrze z pyłków i nie męczył mnie katar. Tak, tak, alergicy mają przekichane. Obyło się więc bez nosa, jak u żula. P. pojechał do siebie, żeby pozawozić na salę wódkę, napoje, ciasta (dzień wcześniej nie mogliśmy, bo było wesele) i rozłożyć winietki. Dokonał usadzenia gości to i na koniec zwieńczył swe dzieło winietkami. Zdolna bestyjka z niego.
Ja sobie spokojnie szamałam śniadanko w postaci wielkiej michy płatków i ... siedziałam na necie. Super było poczytać już wtedy pierwsze życzenia. Nawet chmury zaczęły się jakby przerzedzać i dało się nawet zobaczyć kawałek błękitnego nieba. Na 9 byłam umówiona do hermejkera i fejsszpachlistki. Welon zabrałam ze sobą, żeby mi go już wpięli. Wchodzę, a fryzjerka mówi, że chwileczkę, bo kawę dopija. Ja do niej: "Spokojnie, się nie pali. Tylko tego frędzla powieszę (czyt. welon) żeby się nie pogniótł". Jak usłyszała określenie frędzel, to się popłakała ze śmiechu. Stwierdziła, że jeszcze nie mieli takiej szajbniętej młodej u nich. Siedziałam tam z bananem na gębie. Normalnie szczerzyłam się, jak szczerbaty do sucharów, śpiewałam, miałam ogólnie pojęte ADHD. Się pytali, co się bierze, żeby być na takim luzakiem w dniu ślubu.
Wstępne rzeźbienie fryzury, później szpachla na fejsa i dokończenie fryzu. Hermejkerka się pyta o kwiatki do włosów, to jej mówię, że świadkowa przywiezie tak +- 10.30/11.00. Wszystko już było gotowe, ja sobie siedziałam i czekałam na te chabazie. Na kolejne pytanie, kiedy będą, odpowiedziałam, że "może jeszcze w ogródku rosną i stąd ten mały poślizg" i wróciłam do czytania pierwszej z brzegu gazety. To już w ogóle stwierdzili, że jestem trzepnięta.
Przyjechała świadkowa z mężem swym, przywieźli chabazie do włosów i bukiet. Szybkie wpięcie i zapakowaliśmy się do auta i heja do domku P. Jechaliśmy i jechaliśmy, bo świadkowa ciężką nogę zostawiła chyba w domu. Na moje stwierdzenie, że można jechać szybciej, powiedziała, że jestem zbyt cennym ładunkiem. W sumie może to i racja.
Wstaliśmy skoro świt o 6.30. Padało całą noc, a przez poranne chmury nie przebijał się nawet jeden promień słońca. Było szro-buro, sino koperkowo, ale ja miałam na to wyj**ane, bo nie było gorąco, a deszcz oczyścił powietrze z pyłków i nie męczył mnie katar. Tak, tak, alergicy mają przekichane. Obyło się więc bez nosa, jak u żula. P. pojechał do siebie, żeby pozawozić na salę wódkę, napoje, ciasta (dzień wcześniej nie mogliśmy, bo było wesele) i rozłożyć winietki. Dokonał usadzenia gości to i na koniec zwieńczył swe dzieło winietkami. Zdolna bestyjka z niego.
Ja sobie spokojnie szamałam śniadanko w postaci wielkiej michy płatków i ... siedziałam na necie. Super było poczytać już wtedy pierwsze życzenia. Nawet chmury zaczęły się jakby przerzedzać i dało się nawet zobaczyć kawałek błękitnego nieba. Na 9 byłam umówiona do hermejkera i fejsszpachlistki. Welon zabrałam ze sobą, żeby mi go już wpięli. Wchodzę, a fryzjerka mówi, że chwileczkę, bo kawę dopija. Ja do niej: "Spokojnie, się nie pali. Tylko tego frędzla powieszę (czyt. welon) żeby się nie pogniótł". Jak usłyszała określenie frędzel, to się popłakała ze śmiechu. Stwierdziła, że jeszcze nie mieli takiej szajbniętej młodej u nich. Siedziałam tam z bananem na gębie. Normalnie szczerzyłam się, jak szczerbaty do sucharów, śpiewałam, miałam ogólnie pojęte ADHD. Się pytali, co się bierze, żeby być na takim luzakiem w dniu ślubu.
Wstępne rzeźbienie fryzury, później szpachla na fejsa i dokończenie fryzu. Hermejkerka się pyta o kwiatki do włosów, to jej mówię, że świadkowa przywiezie tak +- 10.30/11.00. Wszystko już było gotowe, ja sobie siedziałam i czekałam na te chabazie. Na kolejne pytanie, kiedy będą, odpowiedziałam, że "może jeszcze w ogródku rosną i stąd ten mały poślizg" i wróciłam do czytania pierwszej z brzegu gazety. To już w ogóle stwierdzili, że jestem trzepnięta.
Przyjechała świadkowa z mężem swym, przywieźli chabazie do włosów i bukiet. Szybkie wpięcie i zapakowaliśmy się do auta i heja do domku P. Jechaliśmy i jechaliśmy, bo świadkowa ciężką nogę zostawiła chyba w domu. Na moje stwierdzenie, że można jechać szybciej, powiedziała, że jestem zbyt cennym ładunkiem. W sumie może to i racja.
Dojeżdżamy... już z daleka było widać udekorowaną bramę (siostrzyczka P. to sprawiła). Dojechaliśmy tam ok. 12.30. Zaraz też przyjechał bus z moją mikro familią (sztuk 4: mama, sister z chłopakiem i brat) z Wałbrzycha. Wszyscy w koło latali w popłochu, a ja... byłam mega głodna. Wciągnęłam 4 kawałki jabłecznika, talerz sałatki i 2 kromy chleba. Tak, żarłoczna koza ze mnie. Moja mama z tatem P. załapali pierwszy kontakt na papierosku, zaraz po przyjeździe. Wcześniej się nie poznali, bo nie było okazji. Kontakt więc pozytywny.
Oczywiście ciotkowe zastępy biegały dalej w amoku przygotowawczym, w międzyczasie szykując kreacje i kończąc fryzy i mejkapy.
Koza - No Stress fot. www.videofenix.pl
O 13.30 przyjechali kameraman i fotowoman. Szybka kawusia, dzień dobry, przedstawienie zebranego tłumku ludzi i się zrobiła pora na ubieranie. Ja do jednego pokoju, P. do drugiego. Szybkie ubieranie galotków, cycaków, pończoch, skok w kieckę, którą trzeba było teraz zawiązać. Do wiązania kiecy zatrudniłam... męża świadkowej. Zrobił to w przysłowiowe 5 minutek. Świadkowa w tym czasie się przebierała. Przy sukni zaczęła tylko grzebać na potrzeby foto i video. Bucik, podwiązka, bransoletka, jakiś obrót w pełnym już rynsztunku. Prawie orła wywinęłam. Pastowali wcześniej podłogi, czy jak?! :D
Słyszę, że już wszyscy zeszli na dół, że już czas na błogosławieństwo. Stanęłam na górze schodów i stwierdziłam, że w dół to tylko na bosaka, tak więc buty w rękę i na dół do salonu. Po drodze ciotka (chyba, bo nie jestem pewna) wtyka mi w rękę kwiatka do butonierki dla P.. Czekam. Do salonu wchodzi mój Pietruch z bukietem. Dajemy sobie buziaka. Wchodzi mama i tata, stoją już dziadkowie. Moja mamuśka ryka jak bóbr. Tacie P. też się głos łamie, ale się trzyma. Po wszystkim kameraman mówi: "No to robimy replay, żeby już było bez płaczącej mamy". Wszyscy w śmiech. Buziak, foto, ujęcie i szykujemy się do wyjścia. Słyszę, że pod domem zebrało się trochę osób.
Słyszę, że już wszyscy zeszli na dół, że już czas na błogosławieństwo. Stanęłam na górze schodów i stwierdziłam, że w dół to tylko na bosaka, tak więc buty w rękę i na dół do salonu. Po drodze ciotka (chyba, bo nie jestem pewna) wtyka mi w rękę kwiatka do butonierki dla P.. Czekam. Do salonu wchodzi mój Pietruch z bukietem. Dajemy sobie buziaka. Wchodzi mama i tata, stoją już dziadkowie. Moja mamuśka ryka jak bóbr. Tacie P. też się głos łamie, ale się trzyma. Po wszystkim kameraman mówi: "No to robimy replay, żeby już było bez płaczącej mamy". Wszyscy w śmiech. Buziak, foto, ujęcie i szykujemy się do wyjścia. Słyszę, że pod domem zebrało się trochę osób.
fot. www.videofenix.pl
Kameraman miał w planach nakręcenie wyjścia z domu, ale deszcz pokrzyżował plany i było tylko szybkie zapakowanie się do auta. Oczywiście przy wsiadaniu zdążyłam ufajdać sobie kieckę na dole. Tak, wiem, mamałyga ze mnie A tak swoją drogą to do tej pory się zastanawiam, jak do samochodów mieszczę się laski w wielkich sukniach?! Ja w swojej pasowałam na styk.
Z uwagi na siąpiący deszcz nikt nam nie zrobił bramy, mimo tego, że tak się wszyscy w koło na wiosce zarzekali, że zrobią. W związku z tym w kościele byliśmy 30 minut przed mszą. Trwał jeszcze wcześniejszy ślub. Nie wysiadaliśmy z auta, bo stanęliśmy z boku, żeby z terenu kościoła mogła wyjechać bryczka tamtej pary. Kościelny wyszedł nas poinformować, żebyśmy w przedsionku czekali na księdza. Świadkowa odczepiła mi tren, żebym mogła trochę nim pozamiatać. Przyszedł ksiądz, przywitał się z nami i pyta, czy przysięgę chcemy powtarzać za nim, czy czytać. P. powiedział, że czytać. Organista zaczął brzdękać i weszliśmy. Ja się chyba szczerzyłam jak głupi do sera. Lepsze to niż mina, jak u srającego kota na puszczy.
Ksiądz był za☠☠☠isty. Obca parafia, a czuliśmy się jak u siebie. Nawet goście stwierdzili, że wesele zaczęło się już w kościele.
Zanim ksiądz zaczął kazanie pokazał zegarek i obiecał, że się będzie streszczał, bo to już 4 ślub był i nie chciał, żeby nam się ziemniaki i kluski rozgotowały.
W momentach kiedy się chciało rykać, TŻ mówił: "stoperan i rozgotowane kluski śląskie (a propo tego, co powiedział ksiądz)" i ja wtedy parskałam śmiechem.
Czas przysięgi. Pietruch zaczyna. Ksiądz podsuwa tekst do czytanie i P. czyta. Zerka na tekst i na mnie i mówi, a ja się w niego gapię, jak w obrazek. Przychodzi kolej na mnie. Nie patrzę na tekst, walę przysięgę z pamięci, wpatrzona w P. w jak najpiękniejszy górski pejzaż - ale porównanie walnęłam :D. Głosem mało donośnym, bo ja jednak publicznie występować nigdy nie lubiłam Koniec przysięgi i cisza, a ksiądz na to: "No patrzcie, nauczyła się na pamięć! No gadała, tak jak ja. No brawa się należą. No gdzie są brawa?" Goście zaczynają bić brawo, a ja się brechtam. Czas na obrączki. P. wsunął na mój paluch bez problemu, a ja musiałam pokręcić trochę. Po wszystkim ksiądz wyłączył mikrofon i do nas z tekstem, czy chcemy teraz trochę po amerykańsku. Jak chcemy, to na jego znak mamy się pocałować. Na co P. się pyta, czy będą brawa, a ksiądz na to, że jak będzie buziak to i będą brawa No i był buziak i brawa. Foto strzeliła fotkę naszych świeżutkich GPSów. Jak podpisywaliśmy papiery na ołtarzu, to już machałam ręką, żeby ludziska wychodziły z kościoła. Wyszliśmy. Posypały się płatki i grosiki. Dostałam kantem w łeb, to myślałam, że ktoś 5 złotych rzucił. Poza tym kilka wpadło mi w moje mikrocycki i uskuteczniałam jakieś dziwne podskoki. Swoją drogą, niesamowite, ile można kasiory pod kiecą skitrać i o tym nie wiedzieć.
Pojechaliśmy na salę. Małżon wysiada z auta, a kameraman do niego: "Wracaj!" Wsiadł, wysiadł jeszcze raz. Otworzył mi drzwi. Wytarabaniłam się z gracją, jaka była możliwa w czasie takiego tarabanienia się na zewnątrz. Chleb, sól, rykająca mamuśka. Kielonki się ładnie stłukły, chociaż mój poleciał tak daleko, że prawie wylądowała na trawie.
Wejście na salę. Na znak kameramana i fotowomen. Pietruch występuje w ślubnej konkurencji olimpijskiej pt. rwanie do 60kg. Prawie zapierdzeliłam łbem o framugę, bo trochę tam nisko przy wejściu było. Się później śmiali, że mi P. powinien najpierw kask założyć.
Czas na toast i życzenia, życzenia, życzenia.... Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, ile by trwały życzenia przy większej liczbie gości.
Usadzenie doopy do stołu. Pierwsze co zrobiłam, to wypiłam szklankę wody, bo mnie masakrycznie suszyło. Obiadek. Wszamałam wszystko, jak na dziką kozę przystało. Nie kminię tego, jak można nie jeść na własnym weselu.
Pierwszy taniec do piosenki Odnalazłem Cię Borysa Czapiewskiego. Bujany, bez udziwnień. No i potem zaczęła się zabawa. DJ spisał się na medal. Ludziska tańcowały. Tylko trzeba było uważać, bo podłoga była masakrycznie śliska. Nawet zrezygnowaliśmy z zabawy: gorące krzesła z przynoszeniem przedmiotów z Sali, bo by nam się ludziska pozabijały, albo w najlepszym wypadku pozostały bez uzębienia.
Weselicho skończyło się o 3.30. Do 4.00 żegnaliśmy ostatnich gości. Zanim się wykąpaliśmy i położyliśmy była chyba 5. Najlepszy motyw był przy ściąganiu kiecki, jak wysypały się pieniążki rzucane pod kościołem
Podsumowując: Mimo zmęczenia, stóp wychodzących uszami, chcę jeszcze raz!
Zanim ksiądz zaczął kazanie pokazał zegarek i obiecał, że się będzie streszczał, bo to już 4 ślub był i nie chciał, żeby nam się ziemniaki i kluski rozgotowały.
W momentach kiedy się chciało rykać, TŻ mówił: "stoperan i rozgotowane kluski śląskie (a propo tego, co powiedział ksiądz)" i ja wtedy parskałam śmiechem.
Czas przysięgi. Pietruch zaczyna. Ksiądz podsuwa tekst do czytanie i P. czyta. Zerka na tekst i na mnie i mówi, a ja się w niego gapię, jak w obrazek. Przychodzi kolej na mnie. Nie patrzę na tekst, walę przysięgę z pamięci, wpatrzona w P. w jak najpiękniejszy górski pejzaż - ale porównanie walnęłam :D. Głosem mało donośnym, bo ja jednak publicznie występować nigdy nie lubiłam Koniec przysięgi i cisza, a ksiądz na to: "No patrzcie, nauczyła się na pamięć! No gadała, tak jak ja. No brawa się należą. No gdzie są brawa?" Goście zaczynają bić brawo, a ja się brechtam. Czas na obrączki. P. wsunął na mój paluch bez problemu, a ja musiałam pokręcić trochę. Po wszystkim ksiądz wyłączył mikrofon i do nas z tekstem, czy chcemy teraz trochę po amerykańsku. Jak chcemy, to na jego znak mamy się pocałować. Na co P. się pyta, czy będą brawa, a ksiądz na to, że jak będzie buziak to i będą brawa No i był buziak i brawa. Foto strzeliła fotkę naszych świeżutkich GPSów. Jak podpisywaliśmy papiery na ołtarzu, to już machałam ręką, żeby ludziska wychodziły z kościoła. Wyszliśmy. Posypały się płatki i grosiki. Dostałam kantem w łeb, to myślałam, że ktoś 5 złotych rzucił. Poza tym kilka wpadło mi w moje mikrocycki i uskuteczniałam jakieś dziwne podskoki. Swoją drogą, niesamowite, ile można kasiory pod kiecą skitrać i o tym nie wiedzieć.
Pojechaliśmy na salę. Małżon wysiada z auta, a kameraman do niego: "Wracaj!" Wsiadł, wysiadł jeszcze raz. Otworzył mi drzwi. Wytarabaniłam się z gracją, jaka była możliwa w czasie takiego tarabanienia się na zewnątrz. Chleb, sól, rykająca mamuśka. Kielonki się ładnie stłukły, chociaż mój poleciał tak daleko, że prawie wylądowała na trawie.
Wejście na salę. Na znak kameramana i fotowomen. Pietruch występuje w ślubnej konkurencji olimpijskiej pt. rwanie do 60kg. Prawie zapierdzeliłam łbem o framugę, bo trochę tam nisko przy wejściu było. Się później śmiali, że mi P. powinien najpierw kask założyć.
Czas na toast i życzenia, życzenia, życzenia.... Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, ile by trwały życzenia przy większej liczbie gości.
Usadzenie doopy do stołu. Pierwsze co zrobiłam, to wypiłam szklankę wody, bo mnie masakrycznie suszyło. Obiadek. Wszamałam wszystko, jak na dziką kozę przystało. Nie kminię tego, jak można nie jeść na własnym weselu.
Pierwszy taniec do piosenki Odnalazłem Cię Borysa Czapiewskiego. Bujany, bez udziwnień. No i potem zaczęła się zabawa. DJ spisał się na medal. Ludziska tańcowały. Tylko trzeba było uważać, bo podłoga była masakrycznie śliska. Nawet zrezygnowaliśmy z zabawy: gorące krzesła z przynoszeniem przedmiotów z Sali, bo by nam się ludziska pozabijały, albo w najlepszym wypadku pozostały bez uzębienia.
Weselicho skończyło się o 3.30. Do 4.00 żegnaliśmy ostatnich gości. Zanim się wykąpaliśmy i położyliśmy była chyba 5. Najlepszy motyw był przy ściąganiu kiecki, jak wysypały się pieniążki rzucane pod kościołem
Podsumowując: Mimo zmęczenia, stóp wychodzących uszami, chcę jeszcze raz!
Dzięki naszemu kameramanowi i fotowoman mamy co oglądać. Spisali się, a ja mam każdorazowo przy oglądaniu "lekki" ślinotok. Jak dla mnie cud, miód i orzeszki, dlatego wszystkim przyszłym ślubującym polecam: www.videofenix.pl
Po wszystkim już byłam myślami przy plenerze, na który czekaliśmy z niecierpliwością. Opłaciło się. ;)
Niektórzy z Was posiadają wiedzę o tym, że dwa miesiące z kawałkiem temu miało miejsce wydarzenie, które połączyło dwóch górskich tuptaczy....