Beskid Śląski,
Beskidy,
Góry,
KGP,
Korona Gór Polski,
Skrzyczne,
W Górach
Jesienny sierpień i poprawione Skrzyczne
10.9.16
Na przedłużony, sierpniowy weekend w Beskidach byliśmy napaleni (ja jakby bardziej, hue, hue) już na początku maja, kiedy to poczyniłam odpowiednią rezerwację noclegu. Od razu więc zaczęłam przebierać kopytkami, wygrzebałam z szuflady mapę i studiowałam ją z namaszczeniem godnym mnicha skupionego nad świętymi księgami.
Dodatkowo, kilka dni po zaklepaniu miejsca w schronie, dostaliśmy zaproszenie od gospodarzy Jałowcówki, o której mogliście poczytać w jednym z wcześniejszych wpisów. Tym sposobem długi weekend jeszcze bardziej nam się przedłużył i zaczął pretendować do drugiego urlopu. Swoją drogą, urlop co miesiąc? Dla nas bomba.
W czasie od maja do sierpnia oczekiwanie na Beskidy umilaliśmy sobie innymi pagórami. Nie zabrakło Karkonoszy i urlopowych Alp, gdzie trafiła nam się miodna pogoda. A ta - co trzeba przypomnieć - na przełomie lipca i sierpnia szczególnie skora do współpracy nie była. I choć na długi weekend sierpniowy zapowiadano polepszenie aury, to jednak do żylety jej było daleko, a nasz pierwszy dzień wyjazdu upływał w zdecydowanie jesienniej atmosferze.
W ogóle, im bliżej było do wypadu, tym mniej mi się chciało cisnąć do Szczyrku, by ostatecznie rozliczyć się ze Skrzycznem. Fotę szczytowo-dokumentującą do KGP chcieliśmy jednak popełnić, jak bozia przykazała, bo z ostatniego wypadu zdjęcia były niepełnosprytne. Wolelibyśmy od razu pocisnąć błękitną strzałę w kierunku Zawoi i z lubością zadeptywać nieznany nam Beskid Żywiecki. Ostatecznie postanowiliśmy trzymać się wcześniejszego planu, do czego wcale nie zachęcała pogoda, jaką zastaliśmy po przebudzeniu.
Poranek przywitał nas ścianą deszczu bębniącą w okno. Na całe szczęście tak było we Wrocławiu, ale widmo ulewy towarzyszyło nam jeszcze długo na trasie, a sam Szczyrk pomachał do nas chłodem i szarymi chmurami. Dupnie, ale, jak się powiedziało 'a', trzeba powiedzieć 'b', modląc się przy tym oczywiście, coby chmurzyska wstrętne mimo wszystko wytrzymały i pozwoliły nam przejść szlak suchymi kopytkami i bez wykręcania galotów.
O zapierających dech w mych mikro cyckach widokach mogliśmy tylko pomarzyć. Było szaro, wilgotno i zdecydowanie jesiennie. I naprawdę, chcieliśmy mieć to już za sobą, licząc przy tym na lepsze warunki dnia następnego. Krótka piłka - szlak niebieski, bez zbędnych gdybań i większej filozofii.
Szaro, buro i ponuro
Po drodze mijaliśmy mimo wszystko sporo dreptaczy i wycieczkowiczów, którzy postanowili aktywnie spędzić sobotę. Tłumu jednak nie było. Mimo to, po raz pierwszy byliśmy świadkiem tego, co strach i panika potrafią zrobić z człowiekiem. Okazuje się, że paraliżujące obawy potrafią dopaść również na takich, wydawać by się mogło, spokojnych szlakach beskidzkich. Staliśmy chwilę i rozmawialiśmy z parą wędrowców. Widać było, że dziewczyna chce, ale jednak ciało nie chciało współpracować. Strasznie mi było przykro.
Po zejściu do Szczyrku szaro było tak samo, jak na początku, ale zrobiło się zdecydowanie cieplej, a nawet duszno.Kopytka nam się rozchodziły, zaczęła więc wracać wiara w lepszą (czytaj słoneczną) pogodę, co w moim przypadku objawiło się niebywałą chęcią upolowania jakiegoś, cieszącego oko, zachodu słońca. W łepetynie od razu zrodził się plan, że jak już szybko zajedziemy - buahaha - do Zawoi, wleziemy na Markowe Szczawiny, odpoczniemy i w okolicy wieczora pognamy na przykład na Małą Babią i będzie cud, miód, orzeszki i latające górskie jednorożce. Tja... Zgadnijcie, czego się z tego cudnego planu nie udało zrealizować. No ale, grunt, że ze Skrzycznego już przykładną fotę mamy.