Na przedłużony, sierpniowy weekend w Beskidach byliśmy napaleni (ja jakby bardziej, hue, hue) już na początku maja, kiedy to poczyniła...
Dziś pierwszy kwietnia - Prima Aprilis - dzień żartów i psikusów, ale wpis będzie całkiem przyziemny, choć to dziwnie brzmi w odniesieniu do górek, wyżyn i wzniesień wszelakich. Zapraszam na krótką, ale oczekiwaną już przez wiele osób relację z wypadu na Skrzyczne w Beskidzie Śląskim.
Skrzyczne, należące do Korony Gór Polski, było ostatnim punktem naszego weekendowego pobytu w Inwałdzie. Po wcześniejszym odwiedzeniu Wadowic i Parku Miniatur, w niedzielę zapakowaliśmy się w drogę powrotną, zahaczając o Szczyrk.
Pogoda niezmiennie dopisywała, więc żal by było jej nie wykorzystać. Nie do końca jednak było różowo, bo po moich początkowych próbach biegowych kolano miało na mnie, delikatnie mówiąc, wyj... wywalone, a jeśli dołożyć do tego kontuzję małża, to już niczym para emerytów skierowaliśmy się w kierunku kasy do kolejki. Przy kasie doznałam chwilowego ozdrowienia, jak usłyszałam cenę, ale kolano szybko mi przypomniało, żebym się ugryzła i pakowała tyłek na wyciąg. Dziwnie się jeździ tymi ustrojstwami - zdecydowanie wolę doginać pod górę na moich własnych kopytkach. No, ale cóż, upierdliwa siła wyższa.
W czasie jazdy oczywiście nie obyło się bez zdjęć.
Dowiezieni na górę, gramolimy się z cud-krzesełek na zewnątrz. Ze mnie musieli mieć ubaw, bo jako żem niedoświadczona w przyjaźni z wyciągowymi ustrojstwami, moje wysiadanie nadawałoby się na filmiki pod tytułem "Jak nie wysiadać z wyciągu". Ale nic to. Ucieszona, że facjatą o glebę nie przydzwoniłam, a tym samym zachowałam pełne uzębienie, rzucam ślepiami na prawo i lewo lokalizując co lepsze miejscówki na fotki.
Trochę świeżego powietrza, a ile radości. :D
Punkt widokowy w pobliżu schroniska
Uwielbiam takie snujące się mgiełki. Mogłabym tak stać i się gapić nawet mimo tego, że na górze trochę wiało i swoisty mikroklimat Skrzycznego dawał się lekko we znaki.
A w oddali one - cudne, ośnieżone - Taterki <3
Oczywiście nie mogło zabraknąć krótkiego posiedzenia w schronie. Miejsce całkiem miłe, choć tego dnia opanowane przez stado narciarzy, którzy próbowali wyjeździć to, co jeszcze można było wyjeździć na błotnistym stoku. Z trzeźwością, ogólną kulturą i współdzieleniem przestrzeni ta gawiedź miała mało wspólnego do tego stopnia, że gdybym miała przyrząd strzelający, zrobiłabym z niego użytek.
Aż cud, że udało nam się wyhaczyć miejsce na tarasie, powygrzewać się na słońcu i powlepiać patrzałki w widoczki z Tatrami w tle.
Nad schroniskiem co jakiś czas pojawiali się motolotniarze. Aż im zazdrościłam. To musi być świetne wrażenie tak sobie polatać przy tak pięknej pogodzie. :)
Cóż mogę jeszcze napisać. Koniecznie musimy tam wrócić. Koniecznie w pełni sił, żeby już na własnych kopytkach podreptać na górę i chyba koniecznie jesienią, bo mam nieodparte wrażenie, że będzie tam cudnie kolorowo.
Dziś pierwszy kwietnia - Prima Aprilis - dzień żartów i psikusów, ale wpis będzie całkiem przyziemny, choć to dziwnie brzmi w odniesieniu d...