Gdy produkuję ten wpis za oknem pada, a panująca aura nijak nie pasuje do majówkowego relaksu. Dlatego też cieszy mnie niezmiernie, że zdecydowaliśmy się na wypad weekendowy wcześniej, bo i pogoda była lepsza, i tłumy jeszcze nie ruszyły na zdobywanie nadmorskich miejscowości.
Właściwie to takich przed majówkowych "kwietniówek" było kilka. Chociażby nasz wiosenno-śniegowy weekend w czeskich Karkonoszach. Dla równowagi pomiędzy północą, a południem daliśmy jednak spokój pagórkom i ruszyliśmy zdobywać Pomorze.
Trasa z Gdańska w kierunku Jastrzębiej Góry minęła mi standardowo w trybie pasażerskim, kiedy to ryzykując totalne ześwirowanie błędnika na skutek nieustannego wpatrywania się w migający za oknem krajobraz, jechałam na glonojada, wypatrując choć trochę znajomych miejsc. Z tym było ciężko, bo okolica zmieniła się bardzo, niemniej jednak nie straciła swojego uroku, jaki zapamiętałam, jeżdżąc tam za dzieciaka (czyt. w czasach prehistorycznych, gdy po plaży biegały dinozaury) na kolonie.
Słońce sobie o nas chwilowo przypomniało i na miejsce dotarliśmy z nastawieniem szybkiego ruszenia na plażę. Zanim jednak przyszedł czas na grzebanie się w piachu, szybkie zakwaterowanie i papu, żeby sił nie zabrakło.
Muszę przyznać, że miejscówka nam się udała, więc jak będziecie w okolicy to korzystajcie. Do plaży kawałeczek przez las, a w bezpośrednim sąsiedztwie przybytek, na widok którego męskiej części wycieczki wyjątkowo zaświeciły się ślepia - Dom Whisky.
Do zachodu słońca zostało sporo czasu, więc ruszyliśmy na powitanie morza i plaży. Wiało niemiłosiernie, to fakt, ale efekt był taki, że plaża była praktycznie tylko dla nas, bo wiatrowych, spacerujących napaleńców było jak na lekarstwo - i dobrze.
I belive I can fly
Całe stado mikro wydm - wiało!
Niestety z podziwiania malowniczego zachodu słońca tego dnia wyszły nici. Nawet silny wiatr nie dał rady frontowym chmurom, a te z upodobaniem zlazły w dół, tworząc mglistą zupę, która z powodzeniem mogła grać główną rolę w "Mgle". Pozostawało mieć nadzieję na przychylność kolejnego wieczora. Jak się jednak okazało, nadzieje nasze były płonne i mimo, że dzień był bardzo ciepły, to im bliżej wieczora, tym chmurna zupa zaczynała spowijać okolicę.
Część soboty upłynęła nam w Helu, a reszta dnia na jastrzębiogórskiej plaży i wałęsaniu się po okolicy z zahaczeniem o Lisi Jar.
Ten wyjazd zrobił ze mnie specjalistkę od latania
Jastrzębia Góra jest miejscem wyjątkowo klimatycznym, a różnorodność linii brzegowej wyróżnia ją na tle innych nadmorskich miejscowości. To tutaj, w jednym miejscu mamy wysokie klify, szeroką plażę - zarówno tą piaszczystą, jak i kamienistą w pobliżu Lisiego Jaru. Miejsce idealne, by się wyciszyć, zresetować i wchłonąć przykładną dawkę jodu.
Spacerując plażą, lub niebieskim szlakiem, biegnącym wzdłuż klifu, dotrzemy do Przylądka Rozewie (Tak, to ten sam przylądek, o którym uczono nas na geografii - najbardziej wysunięty na północ punkt Polski. Jednak po pomiarach, jakie przeprowadzono w roku 2003, punkt najdalej wysunięty na północ znajduje się w centrum Jastrzębiej Góry przy ul. Norwida - to Gwiazda Północy.) z latarnią, w której mieści się muzeum latarnictwa i będącą najstarsza budowlą tego typu nad polskim morzem. Niestety do środka nie weszliśmy, gdyż sezon "na latarnie" rozpoczyna się z początkiem maja.
Dzień w żadnym wypadku nie należał do straconych, bo w Helu zaspokoiliśmy nasz chwilowy głód zwiedzania, a i uzupełniliśmy trochę naszą wiedzę historyczną. O tym jednak następnym razem. Stay tuned!