, ,

Upał w górach jest niebezpieczny! - Jak sobie z nim radzić?

14.8.15

Góry Upał

Lato ma to do siebie, że nie trwa wiecznie i dodatkowo bywa kapryśne, jeśli chodzi o aurę. Dlatego też przez wielu jest wyczekiwane z utęsknieniem i gdy przychodzi, serwując przy okazji pogodę, jak żyleta, gawiedź jest w siódmym niebie. Wszystko jest cacy, gdy temperatura pozostaje w pewnych granicach normy, które dalekie są od tropikalnego skwaru, powodującego dramatyczne kurczenie się zapasów wody i wysychanie wszystkiego, łącznie z tym, co mokre i wcześniej płynące.

Bywa jednak tak, że słońce nie zna umiaru i w diabelskim porozumieniu z gorącymi frontami serwuje nam saunę i piekarnik w jednym, gdziekolwiek byśmy nie byli.

Ciągnące się w nieskończoność afrykańskie temperatury za cholerę nie sprzyjają dobremu samopoczuciu. Szczególnie w wybetonowanych miastach. Kto więc może ucieka w poszukiwaniu choć odrobiny ochłody. Palmę pierwszeństwa od zawsze trzymają wszelkiej maści zbiorniki wodne, w których można się taplać do woli, chłodząc się przy tym nieco.

Oczywiście nie tylko rzeki, jeziora, czy morze mogą dać nam wytchnienie. W porównaniu z miejskim skwarem również góry wypadają o niebo lepiej, ciesząc przy okazji oczy widokami i napełniając płuca porządną dawką czystego powietrza. Nic tylko ruszać na szlak. Jak się jednak okazuje, nie jest tak różowo. 

Przy tak skrajnych temperaturach, również w górach (mimo, że jest tam chłodniej niż w miastach, czy dolinach) słońce potrafi dać do wiwatu, a turyści, którzy szukają ochłody na górskich szlakach, są narażeni na negatywne skutki, jakie niesie ze sobą taki gorąc. Dłuższe przebywanie w miejscach bardzo nasłonecznionych nie jest wskazane. Mamy więc dwie opcje. Albo zakopać się w ziemiankę, tudzież wleźć do lodówki i przeczekać ten pogodno-gorączkowy armagedon, albo uzbroić się odpowiednio i korzystać z urlopu. 
Chłód lodówki brzmi wprawdzie zachęcająco, ale jeśli nie zamierzamy przesiedzieć całego urlopu na dupie, musimy sobie jakoś radzić.

Jak więc walczyć z żarem lejącym się z nieba?

Przyznaję, że walka z takim przeciwnikiem, jakim jest dzika spółka Słońce & Prażący Partnerzy, wymaga pewnych wysiłków, ale można to wszystko okiełznać. 

Po pierwsze - nawadniaj się. Jeśli zaczynasz marudzić, że noszenie wody, czy izotoników jest męczące, to faktycznie zostań lepiej we wspomnianej wcześniej lodówce. W czasie wysokich temperatur nie trzeba się szczególnie starać, by się odwodnić. Jeśli dodatkowo dołożymy do tego wzmożony wysiłek fizyczny, jakim jest niewątpliwie dreptanie po górskich szlakach, niebezpieczeństwo odwodnienia organizmu wzrasta kilkukrotnie. I to już stanowi poważne zagrożenie. Dlatego też nie tyle warto, co trzeba zabierać ze sobą dużą ilość wody oraz napój energetyzujący, który wspomoże uzupełnienie elektrolitów. Jak już przy piciu jesteśmy, to nie zapominajmy o jedzeniu, mimo że w takiej temperaturze smakować może średnio, szczególnie jak wszystko zmieni się z bułko-masło-czeko-tubkę. Zapasy energii trzeba jednak odnawiać.

Po drugie - noś lekką i przewiewną odzież. Gdy jest gorąco, najchętniej chodziłabym nago, bo nienawidzę, jak ubranie się do mnie lepi. W związku z tym, że do nudyzmu jednak mi daleko i gołym tyłkiem na szlaku raczej paradować nie wypada, coby misiaków i innych stworzonek nie straszyć, przywdziewam na siebie to, co mam najlżejszego i przewiewnego. Mimo, że nie neguję bawełny (mało tego, lubię ją za jej miękkość), to przy takich temperaturach stawiam na koszulki funkcyjne, oddychające, szybkoschnące i odprowadzające wilgoć. Miłość z bawełną zostawiam sobie na zimowe, wolne od potu, wieczory w domu.

Po trzecie - smaruj się kremem z wysokim filtrem UV. Wiem, że się chcesz opalić, bo jesteś na urlopie, a Twoja bladolicość doprowadza Cię do szewskiej pasji i średnio wygląda na tle strzaskanej na mahoń koleżanki z pracy, ale smaruj się, bo górskie słońce działa w wersji mega-turbo, szczególnie na znacznych wysokościach. Niby wiaterek, niby przyjemnie, a i tak zjara Cię jak prosię nad niepilnowanym ognisku. Oczywiście, mając na myśli aplikację kremu nie mam na myśli samej twarzy. Pamiętaj o karku, ramionach, nogach. Wprawdzie i tak Cię słońce przyjara, ale nie tak mocno, jakby to miało miejsce, gdybyś się nie nakremował.

Po czwarte - dobrze zaplanuj trasę. Okazuje się, że trasa, którą normalnie przeszlibyśmy z palcem w nosie, przy dużym nasłonecznieniu, potęgującym upał, może spuścić nam solidny łomot, którego skutki będzie nam dopiero dane poznać. Ostatni urlop dał mi do zrozumienia, że koniec z porywaniem się z motyką na słońce, celem zabicia wielkiego górskiego głoda, który domaga się karmienia w trakcie przykrótkich urlopów.
Choć dzień był piękny i obfitował w cud-widoki, które Wam prezentowałam ze wpisach dotyczących Greitspitz, Salaaser Kopf i Zeblasjoch, w połączeniu ze zmęczeniem, jakie zostało podkręcone upałem, miał dla mnie w zanadrzu przykrą niespodziankę. Uważajcie na siebie, bo w przeciwnym razie będziecie wyglądać tak:


Właściwie to nie zapowiadało się na takie atrakcje, bo w czasie wędrówki nic mi nie dolegało. Owszem, nogi czuły, że przeszły porządny kawał szlaku, woda schodziła w tempie ekspresowym, ale ani jej, ani papu nam nie brakowało. Słońce nas przypiekło jak to standardowo w naszym przypadku w górach bywało i dzień się skończył najzwyczajniej w świecie - planowaniem lekkiej, zupełnie kolejkowej wycieczki na szwajcarską stronę Alp. Bez wysiłku i łojenia.

To był słoneczno-zmęczeniowy łomot przesunięty w czasie. Poranek. Jestem w łazience, szykujemy się do zejścia na śniadanie. Wychodzę z łazienki, wiem, że trzymam klamkę, potem otwieram drzwi i... następne, co pamiętam, to swój własny okrzyk aua, który mnie budzi. I ręce, które łapią za nos i twarz. Leje się krew, dużo krwi. Z pierwszą świadomością, badam językiem stan szczęki - zęby są. Macam palcami noc - spuchnięty, jak u obitego Andrew, ale prosty, drożny, znaczy się nie złamany.

Straciłam przytomność. Po prostu mnie odcięło. Bez żadnych wcześniejszych sygnałów, typu zawroty głowy, zimny pot, ogólna słabość. Zapieprzyłam głową w solidne biurko stojące w pokoju, by na dokładkę wylądować gębą na podłodze. Skutkiem było rozcięcie czoła i nosa. Guz wielkości sporej mandarynki i opuchlizna postępująca z prędkością światła, zmieniająca moją twarz w obraz nędzy i rozpaczy. Powyższe zdjęcia to tylko namiastka. Prawdziwy hardzior wizerunkowy zaczął się następnego poranka, gdy nie mogłam otworzyć prawego oka, a połowę gęby miałam w kolorze bakłażana. 
Nie uwieczniałam tego widoku, ale jeśli macie dobrą wyobraźnie, to ona podsunie Wam ten obraz. Skrzyżujcie sobie bohaterów Star Treka z Quasimodo, dodajcie opuchliznę w wersji hard i koloryt wściekłego bakłażana to otrzymacie Karolinkę, która mogła by być dublerką w walce Rockiego.

Nie muszę chyba dodawać, że miałam mnóstwo szczęścia. Obyło się bez złamań i wstrząśnienia mózgu, choć łeb mnie pobolewał, a opuchlizna i kolory tęczy trzymały się na facjacie prawie trzy tygodnie, guz jeszcze nie zszedł całkowicie i miejsce jest jeszcze wrażliwe na dotyk. Stało się, jak się stało, ale boję się myśleć, jakie mogły by być skutki takiego odcięcia na szlaku, gdybym łbem przypieprzyła nie w biurko, a w jakąś skałę. Mogłoby nie być co zbierać.

Niech moje urlopowe "atrakcje" będą dla Was przestrogą. Nie rezygnujcie z gór, ale uważajcie na siebie, bo słońce się nie patyczkuje.

Sprawdź też:

OSTATNIE

ARCHIWUM