, ,

Lato w Tyrolu: Alpy - Palinkopf 2864 m n.p.m. & Zeblasjoch 2539 m n.p.m.

6.8.15

Pora rozprawić się w końcu z tym dniem i ruszyć dalej. Podnosimy więc nasze szanowne kupry z Salaaser Kopf i obieramy kierunek na Palinkopf 2864 m n.p.m., który wydaje się być położony nieszczególnie daleko. Po raz enty lustrujemy mapę i cały czas mamy w zamyśle zrobienie ''małej" pętli, z zejściem Schmugglertour do szwajcarskiego Samnaun, a potem powrót kolejką na stronę austriacką. Idziemy...

Górska wersja modelingu

Czasu mamy jeszcze sporo, więc idziemy sobie raźno, naładowani słodkimi węglami i nieustannie podłączeni do butelkowego, przenośnego wodopoju. Maszerujemy, noga za nogą, przystając co pięć sekund na foto, a ten zakichany Palinkopf jakoś tak przestał się do nas zbliżać. 



Umilamy sobie jednak czas odpowiednio. Czas, który w dziwny sposób zaczął się kurczyć w tempie zastraszającym, powodując, że musieliśmy zacząć myśleć nad zweryfikowaniem trasy, a tego tygryski nie lubią.

 Wszystkie słupki moje - Z widokiem na stronę szwajcarską


Już wiemy, że z przejścia traktu przemytników będą nici, jednak jeszcze jesteśmy przekonani (w sumie to bardziej ja, bo mężowy rozsądek stopnia wyższego kmini już odpowiednią altenatywę na powrót), że uda nam się nie powielać trasy, którą już przeszliśmy i wbić się na nią tylko w końcowym momencie, tak, by zdążyć na kolejkę.

Nie zabawiamy długo na Palinkopf. Praktycznie obchodzimy szczytową kopułę i, tracąc wysokość, kierujemy się na Zeblasjoch 2539 m n.p.m.





 Ostre skałki Palinkopf

 Rzut oka na Palinkopf ze szwajcarskiej strony

Mijamy budkę straży granicznej i zapuszczamy się coraz niżej, mając nad sobą górujące z każdej strony kolosy. Pomału wkraczamy na teren alpejskich łąk, co skutkuje małą gimnastyką, bo w niektórych miejscach trzeba poskakać przez pastuchy, jeśli nie chce się zostać popieszczonym. Tak, królestwo krów z rodowodem Milki rządzi się swoimi prawami.



 Szwajcarska wersja tapety Windows'a

Okolica jest przecudnej urody, ale kopytka zaczynają wysyłać sygnały do mózgowia, że już mają powyżej dużego palucha człapania dalej. Na przemian łapią skurcze łydek, a prawy but postanawia popodgryzać mnie w palec. No cham! Nie tak się umawialiśmy! 
Gdy docieramy do Zeblasjocha w mojej głowie kotłuje się tylko jedno stwierdzenie: 'Jesteśmy dopiero tutaj?!' Następuje więc turbo-aktualizacja trasy, bo jakoś się trzeba teleportować dalej. Pastwisko to słaba miejscówa, żeby nań pozostawać.

 Zeblasjoch w samym środku niczego

 Miałam ochotę położyć się w tej śnieżnej pozostałości i nie wstawać więcej tego dnia



Ciśniemy więc trasą 712 ile wlezie. Podejmujemy decyzję, żeby wbić się przez Inneres Viderjoch na Salaaser Kopf i stamtąd pruć szlakiem z powrotem, tak jak szliśmy rano. Plan nawet zdawał się powieść, dopóki nie zaczęliśmy podejścia. Takiego do wyrzygania, w pełnym słońcu, trawie drażniącej skórę i krowim smrodku.

Pita woda już nie cieszyła i nawet kolejne papu nie było w stanie podnieść naszego morale. I jeszcze ci popylający z góry, z wiatrem we włosach i muchami na zębach, rowerzyści. Z góry, kurzasz jego mać! To był ten moment, kiedy miałam tam ochotę usiąść i się permanentnie rozryczeć i schować pod kocykiem. Weź tu się człowieku kopnij, kiedy kończyny wleką się jakieś trzy metry za tobą. Słabo!

Ostatecznie, tempem ślimaczo-wyścigowym wdrapujemy się na Salaaser Kopf. Wiemy już, że znowu musimy kombinować, bo szlakiem na kolejkę nie zdążymy, a perspektywa trzech godzin dymania w dół nam się w tamtym momencie nie uśmiechała. Szybka decyzja - zapierniczamy na szagę. Sorry kwiatuszki i inne porosty, żeśmy tak na was po chamsku z buta wtargnęli, ale inaczej się nie dało.

Milka czy kotlety? - Tego nie wie nikt

W dzikim, acz ślimaczym galopie udaje nam się zdążyć na ostatnią kolejkę do Ischgl. W gondolce nie mamy nawet siły ze sobą gadać. Dopijamy tylko do reszty zapasy wody, z niesmakiem patrząc na rozpływające się od ciepła papu.

Dzień był piękny, widoki cudne. Warto było, ale mimo wszystko, mówiąc oględnie, zasłużyłam na łomot za tę trasę. Łomot, który zapoczątkował się już w trakcie drogi, przerabiając nam kończyny na nieświeżą tyrolską. Jednak miał to być dopiero przedsmak lania, jakie na mnie czekało.

Sprawdź też:

OSTATNIE

ARCHIWUM