Grzechem byłoby nie wykorzystać zeszłej soboty. Po pierwsze aura była zacna, a po drugie pan małżon uskuteczniał wyjazdową integrację pracową. Nie godziło się więc pozostanie w chacie, celem latania na odkurzaczu w wirze sobotnich porządków.
Pierwotnie, w mej głodnej górek łepetynie zrodził się pomysł, by uderzyć w kierunku Zakopanego i stamtąd na jakiś tatrzański szlak. Jednak moja trzeźwa strona umysłu wzięła deskę i pierdzielnęła mnie w głowę odpowiednio mocno, by mi tę myśl wyperswadować. Wyjazd na jeden dzień, a do tego spędzenie połowy życia w autobusie. To się zdecydowanie nie kalkulowało.
Pozostawało uskutecznić szybkie kopanie w szufladzie z mapami i wybrać coś w miarę blisko, żeby sprawnie dojechać i trochę pochodzić. Wybór padł - szybko i zdecydowanie - na Sudety, a dokładniej Rudawy Janowickie i Góry Sokole, w których byłam tak dawno, że nawet najstarsi górale tego nie pamiętają.
Pobudka skoro świt w niczym nie przeszkadzała i nawet przełączanie budzika na drzemkę nie było konieczne. Taka to już moc wyjazdów. Hell yeah! Szybkie pakowanko plecaka we wszystkie niezbędne elementy ekwipunku oraz papu i już biegłam na tramwaj, coby zdążyć na pociąg. No i ta cisza na dzielni o poranku - miodzio!
Na dworcu oczywiście zgrzyt, bo wypadałoby kupić bilet, ale ludzi dziki tabun, a kasy czynne dwie. Spowodowało to oczywiście utworzenie się kolejek dłuższych niż te, które wiły się za komuny przed sklepami, gdy rzucili srajtaśmę. Biletu nie kupuję, bo czas się kurczy i zostają dwie minuty do odjazdu. Głupio by było tak zostać, mimo, że się człowiek nie spóźnił. Dziki cwał na peron i myśl: 'Jak mi będą konduktorzy chcieli doliczyć dopłatę za zakup biletu w pociągu, odgryzę im rękę'. Chyba czytają w myślach, bo dziwnym trafem ręce zachowali.
Zadowolona sadowię szanowne cztery litery, rzucam okiem na mapę, czy aby na pewno wiem, gdzie wysiadam, biorę czytadło i mnie nie ma. Kierunek: Janowice Wielkie. Ciuch, ciuch... Nic się nie dzieje, do czasu, gdy w Wałbrzychu wsiada stonka w postaci wycieczki chyba szkolnej i w ilości x-krotnie przewyższającej liczbę miejsc w pociągu.
'Będzie się działo' - pomyślałam i się nie pomyliłam, bo wnet zaczęły się pielgrzymki między-siedzeniowo-między-wagonowe, od jednego uczestnika do drugiego, bo ten ma żelki (i się świnia nie dzieli), tamten czekoladki, a jeszcze kolejny bułki. Do tego wszystkiego pan opiekun 'Jestem pierwszy raz na wycieczce', krążący z częstotliwością wściekłego bąka od siedzenia do siedzenia ciągle z tym samym pytaniem: "Wszystko w porządku? Dziewczynki, wszystko ok?"
Wdech, wydech, przeżyłam, o 8.30 wysiadłam, zlokalizowałam szlak, który miał mnie prowadzić i ruszyłam, odganiając od siebie wioskowe, biegające samopas kundle, które za wszelką cenę chciały sprawdzić przydatność do spożycia nogawek moich spodni.
Ze stacji Janowice Wielkie ruszam szlakiem zielonym, pośpiesznie mijam miejscowość, by już za moment zagłębić się w las. A sam szlak, nie ma co ukrywać, był zielony nie tylko z oznaczenia, jakie mu nadano.
Pozwalam wyprzedzić się jedynej napotkanej w tym rejonie turystce, coby mi się w kadr nie wpitalała i wszystkie krzaczory moje, łącznie z robaczkami, pajączkami i świergoczącymi ptaszkami.
Po około czterdziestu minutach docieram do pierwszego celu w tym dniu - ruin Zamku Bolczów, znajdujących się w północnej części Rudaw Janowickich, na wysokości ok. 561 m n.p.m..
Pierwsze wzmianki o zamku pochodzą z 1375 roku. Był posiadłością rycerskiego rodu Boliców (Bolczów) i góruje nad doliną Janówki. Usytuowanie pozwoliło na wykorzystanie przy budowie zamku granitowych skał. Na samym początku zamek był niewielki. Posiadał czworokątną basztę i cysternę na dziedzińcu. Późniejsza odbudowa w XV wieku zaowocowała rozbudową. Wtedy powstały wielki dziedziniec otoczony murem obronnym z basztą bramną. W XVI wieku zamek ponownie przebudowano, otoczono fortyfikacjami oraz suchą fosą, której pozostałości widać obecnie. Dobudowano też basteję bramną.
Prace konserwatorskie pozwoliły na zachowanie murów zespołu bramnego z barbakanem i basteją. W murach obwodowych znajdziemy widoczne otwory strzelnicze.
Ruiny komponują się idealnie z okolicznym lasem, stanowiąc bardzo fajną miejscówkę na wypoczynek i relaks, o czym dobitnie świadczyły biwakujące tam osoby. Śniadanko na zamkowym dziedzińcu po uprzednim dreptaniu lasem pod górę smakowało mniamuśnie, dając odpowiedni zastrzyk energii do dalszej wędrówki, choć szczerze powiem, że było mi tam tak wygodnie, że nie chciało mi się tyłka ruszać. Ale, jak to mam w zwyczaju, zaplanowaną trasę lubię realizować w całości, więc zebrałam dupkę w troki i ruszyłam dalej. W dół, w kierunku szlaku żółtego, który miał mnie poprowadzić dalej wśród lasu i skałek.
Zadowolona sadowię szanowne cztery litery, rzucam okiem na mapę, czy aby na pewno wiem, gdzie wysiadam, biorę czytadło i mnie nie ma. Kierunek: Janowice Wielkie. Ciuch, ciuch... Nic się nie dzieje, do czasu, gdy w Wałbrzychu wsiada stonka w postaci wycieczki chyba szkolnej i w ilości x-krotnie przewyższającej liczbę miejsc w pociągu.
'Będzie się działo' - pomyślałam i się nie pomyliłam, bo wnet zaczęły się pielgrzymki między-siedzeniowo-między-wagonowe, od jednego uczestnika do drugiego, bo ten ma żelki (i się świnia nie dzieli), tamten czekoladki, a jeszcze kolejny bułki. Do tego wszystkiego pan opiekun 'Jestem pierwszy raz na wycieczce', krążący z częstotliwością wściekłego bąka od siedzenia do siedzenia ciągle z tym samym pytaniem: "Wszystko w porządku? Dziewczynki, wszystko ok?"
Wdech, wydech, przeżyłam, o 8.30 wysiadłam, zlokalizowałam szlak, który miał mnie prowadzić i ruszyłam, odganiając od siebie wioskowe, biegające samopas kundle, które za wszelką cenę chciały sprawdzić przydatność do spożycia nogawek moich spodni.
Ze stacji Janowice Wielkie ruszam szlakiem zielonym, pośpiesznie mijam miejscowość, by już za moment zagłębić się w las. A sam szlak, nie ma co ukrywać, był zielony nie tylko z oznaczenia, jakie mu nadano.
Pozwalam wyprzedzić się jedynej napotkanej w tym rejonie turystce, coby mi się w kadr nie wpitalała i wszystkie krzaczory moje, łącznie z robaczkami, pajączkami i świergoczącymi ptaszkami.
Po około czterdziestu minutach docieram do pierwszego celu w tym dniu - ruin Zamku Bolczów, znajdujących się w północnej części Rudaw Janowickich, na wysokości ok. 561 m n.p.m..
Widok na zespół bramny
Most nad suchą fosą i zespół bramny
Schody do Kapelanii
Pierwsze wzmianki o zamku pochodzą z 1375 roku. Był posiadłością rycerskiego rodu Boliców (Bolczów) i góruje nad doliną Janówki. Usytuowanie pozwoliło na wykorzystanie przy budowie zamku granitowych skał. Na samym początku zamek był niewielki. Posiadał czworokątną basztę i cysternę na dziedzińcu. Późniejsza odbudowa w XV wieku zaowocowała rozbudową. Wtedy powstały wielki dziedziniec otoczony murem obronnym z basztą bramną. W XVI wieku zamek ponownie przebudowano, otoczono fortyfikacjami oraz suchą fosą, której pozostałości widać obecnie. Dobudowano też basteję bramną.
Prace konserwatorskie pozwoliły na zachowanie murów zespołu bramnego z barbakanem i basteją. W murach obwodowych znajdziemy widoczne otwory strzelnicze.
Ruiny komponują się idealnie z okolicznym lasem, stanowiąc bardzo fajną miejscówkę na wypoczynek i relaks, o czym dobitnie świadczyły biwakujące tam osoby. Śniadanko na zamkowym dziedzińcu po uprzednim dreptaniu lasem pod górę smakowało mniamuśnie, dając odpowiedni zastrzyk energii do dalszej wędrówki, choć szczerze powiem, że było mi tam tak wygodnie, że nie chciało mi się tyłka ruszać. Ale, jak to mam w zwyczaju, zaplanowaną trasę lubię realizować w całości, więc zebrałam dupkę w troki i ruszyłam dalej. W dół, w kierunku szlaku żółtego, który miał mnie poprowadzić dalej wśród lasu i skałek.
Grzechem byłoby nie wykorzystać zeszłej soboty. Po pierwsze aura była zacna, a po drugie pan małżon uskuteczniał wyjazdową integrację pr...