,

Wspólne to niczyje, więc można niszczyć

31.1.15

Podczas zwiedzania przeróżnych miejsc, górskich wypadów, a nawet pracy w przybytku, zatrudniającym +- dwieście osób, mam nieskończone pole do prowadzenia obserwacji na innych. Wynikiem tego są tematy, które mogłyby spokojnie posłużyć jako materiał na całkiem pokaźnych rozmiarów książkę.


Takie obserwacje to całkiem fajna sprawa. Bez większego wysiłku z naszej strony, otaczający nas świat dostarczy porcję bodźców, informacji i zachowań, które można przetwarzać, zastanawiać się nad nimi i wyciągać wnioski, które potrafią zaskoczyć. Jest w tym wszystkim wiele pozytywnych aspektów, jednak wyłania się tutaj jedna przykra sprawa. Otóż, wielu nie szanuje tego, co wspólne.

Taką postawę można zauważyć na każdym kroku i w przeróżnych miejscach, bo wielu żyje w myśl zasady, że jak coś jest wspólne, to jest niczyje i nie warto zaprzątać sobie tym głowy. 
Z jednej strony narzekamy, że gdzieś jest brzydko, brudno, coś jest nieodnowione i zniszczone, a nierzadko wszystkie te zniszczenia i kolące w oczy uszczerbki są dziełem tych nieszanujących niczego osób, które mają w głębokim poważaniu to, że to nie ich własność prywatna (z którą mogą robić, co im się żywnie podoba), a dobro wspólne, które mogłoby służyć długo dla wielu innych. Cóż, głupich nie sieją, sami się rodzą, a na przypadłość, objawiającą się posiadaniem waty zamiast mózgu, nikt jeszcze leku nie wynalazł.

Tym sposobem mamy w życiu moc wątpliwych atrakcji, które mogą się objawiać w następujący sposób:

#1 Gdy na wyjeździe staramy się coś pozwiedzać będziemy mieli praktycznie pewne, jak w banku, że zaczną nas wcześniej, czy później atakować z murów, budynków, etc. przecudnej urody bazgroły, których nie powstydziłyby się ludy z epoki kamienia łupanego - ich malarstwo naskalne się chowa wobec tego, co prezentują nasi ziomkowie-wandale. W myśl zasady - jestem super, wyżyję się spray'em (mimo, że talentu nie mam), a to, że resztę to będzie wkurzało, mam w dupie.

#2 Gdy poniesie nas dalej, poza mury miast i ich blokowisk, również nie pozbędziemy się tej wątpliwej przyjemności obcowania ze sztuką wandlasko-malarsko-snycerską. Nie będzie ważne, czy to zamek, czy ruiny, czy wieża widokowa, czy może wiata turystyczna, a nawet drzewo. Ich ściany, kamienie, belki, czy pnie pokryte są zawsze (jeszcze nie trafiłam na czyste i niezniszczone) pierdyrialdem haseł, wulgaryzmów, inicjałów, imion, pseudo-wyznań miłości i oznajmień w stylu: tu byłem. Idą więc takie pajace, jeden z drugim, zniszczą i w nosie mają, bo przecież ktoś to posprząta/ naprawi. Jeśli ma to jakiś głębszy cel poza dewastacją, to niech mnie ktoś oświeci.

#3 Z wyjazdów wracamy do pracy, a w niej wcale nie lepiej. W niektórych firmowych miejscach jest niczym w Sparcie, a szkoła przetrwania Bear'a Grylls'a to pikuś. Mamy w naszym przybytku pracową kuchnię. Niby fajnie, bo żarcie można podgrzać i nastawić wodę na herbatę. Jest tylko jedno "ale" - w kuchni ostatni raz byłam kilka lat (!) temu, taki tam syf, kiła i mogiła, że nadziwić się nie mogę tym, którzy z niej korzystają. Krzesełka połamane (nie, nie siadały na nich słonie), lodówka zarasta niczym dżungla amazońska, a mikrofalówka chyba niedługo wyda na świat nowe życie. Niby kultura, niby dorośli ludzie, a każdy ma w nosie porządek, co objawia się też tym, że ze wspólnych naczyń nic nie zostało, bo zamiast po użytku umyć, prościej było zostawić do zeschnięcia na beton lub od razu... zutylizować w koszu na śmieci. Witki opadają, serio.

#4 A po pracy wracamy do domu, licząc, że sąsiedzka wspólnota rządzi się bardziej cywilizowanymi prawami. O słodka naiwności, a gdzie tam! Śmieci ciężko wynieść do kubła (same nie opanowały umiejętności teleportacji), prościej zostawić je pod klatką lub na korytarzu. Niech się inni martwią.
Nim dotrzemy do mieszkania, najprawdopodobniej potkniemy się o jakieś szkło, a przy odrobinie szczęścia uda nam się nie wdepnąć w rozlaną zawartość tego, co wcześniej było butelką. Rozbiłem, kij z tym, ktoś po sprząta. 
Szczęśliwie, teraz za czystość na klatkach odpowiadają służby sprzątające i choć taka wygoda kosztuje, to chwała za to, bo w innym przypadku, dzięki niektórym delikwentom, można by się spod syfu pewnego dnia nie odkopać. A o tym, że czystość w bloku utrzymać jest ciężko, mogę powiedzieć z perspektywy czasu, jaki spędziłam, mieszkając ponad dwadzieścia lat w wałbrzyskiej kamienicy. Tam każdy z sąsiadów, w zależności od kolejki, miał posprzątać określoną część wspólnego korytarza. Nie muszę chyba dodawać, że część miała na to zupełnie wywalone i dodatkowo wypuszczała samopas swoich czworonożnych pupili, by się załatwiały, gdzie popadnie. Żyć nie umierać.

W tym miejscu zastanawiam się tylko, jak tacy ludzie mają w domu - czy też mają zaspray'owane ściany, zerwane firanki, odrąbany tynk ze ścian, śmieci na środku pokoju i wykwit z pleśni w mikrofali? Sami zainteresowani mi pewnie nie odpowiedzą, więc mogę sobie jedynie pogdybać. 
W to, czy mentalność ludzka w tej materii się zmieni, szczerze wątpię. Jestem jednak przekonana, że Wy również możecie tutaj zaprezentować wyniki takich obserwacji. Ciekawa jestem, co Wam się najbardziej rzuca  w oczy, i co najmocniej irytuje.

Zdjęcie pochodzi z pixabay.com, CC0, Tama66

Sprawdź też:

OSTATNIE

ARCHIWUM