, , , , ,

Lepszy wróbel w garści, czyli Weißkogel zamiast Rifflakopf

29.9.17

Szlaki w Tyrolu - Kappl

Na ten dzień byliśmy napaleni, jak szczerbaci na suchary i łysi na grzebienie razem wzięci, bo oto kroiło się pierwsze i jedyne podczas tego wyjazdy szczytowanie. O tym, jak nam nie wyszło z Furglerem poczytajcie sobie tutaj.
Nie oznacza to oczywiście, że szalejące i rozochocone burze odpuściły. Co to, to nie, bo był na nie urodzaj przez całe lato. Niemniej jednak tak manewrowaliśmy, że udało się gadziny przechytrzyć. Nooo, prawie. Nie skończyło się wprawdzie batożeniem tyłków ognistymi piorunami, ale było blisko. 😂

Rifflakopf - Nadchodzimy!

Obudziła nas cisza wczesnego poranka. Dość nierzeczywista, wręcz przenikająca, po tych wszystkich burzowych kanonadach z dni poprzednich. Słońce nieśmiało rozświetlało dolinę, wzbudzając w nas podziw dla tworzącego się światło-cienia. Właściwie można by tak stać i gapić się na te słoneczne lasery ale plan zakładał większą aktywność niż tylko wystawanie na balkonie i niekontrolowany ślinotok na widok okoliczności przyrody. Pokopytkowaliśmy więc pędzikiem na śniadanie, coby drogocennego czasu nie tracić i heja na szlak.

Lektura porannej prasy utwierdziła nas tylko w tym, że trzeba się sprężać, bo pogodowej perełki i lampy po południu to nikt nam nie zapewni. Właściwie to już po wyjechaniu na Dias w nasze wiecznie głodne widoków duszyczki wlała się niepewność tak wielka, jak ta chmura, która rozpełzła się po okolicy, ograniczając widoczność do jakichś (w dużych porywach) pięćdziesięciu metrów.
Jasna dupa! Przecież nie tak miało być! Później, to się zgodzę, ale nie teraz! Gdzie to słońce ze swoimi laserami?! No gdzie?!

Berglialpe


W pierwszej części wędrówki, przez to, że szlak wznosił się niewiele lub wcale, ciągnąc się przez łąki Berglialpe, wilgoć była wszechogarniająca, a brak cieszących oczy panoram nie nastrajał szczególnie optymistycznie. Wszak chmuro-mgieł przez ostatnie dwa sezony to mieliśmy po dziurki w nosie. Ktoś tam w górskim niebie chyba nas jednak lubi, bo w końcu, po jakiejś godzinie brnięcia w mlecznej zupie, mogliśmy zobaczyć otaczający nas krajobraz. Zaczęły dziać się cuda, a chmurna kurtyna poszła w górę. Lubimy to. Bardzo!




W otoczeniu górskich szczytów spacer od razu zyskał na atrakcyjności, a pojawiający się raz po raz obrany cel wycieczki motywował do tego, by się na nim zameldować. Tym bardziej, że na horyzoncie - biorąc pod uwagę wredne i popuszczające chmury - było całkiem spokojnie.

Weißkogel - Jednak trzeba zbierać wrotki i spieprzać w dół

Ostatnie metry podejścia pod Weißkogel to dużo umocnień przeciwlawinowych, a więc dużo, bardzo dużo metalu dookoła. Już wiecie, dlaczego nam tak zależało, by przechytrzyć tę panią ciskająca piorunami?




Szczyt Weißkogel

Nie zdążyliśmy się jednak nawet dobrze umościć na szczycie (który miał być przecież tylko tym pośrednim w dojściu na Rifflakopf), a nad dolinę zaczęły w tempie ekspresowym nadciągać mało przyjazne chmurzyska i - niestety - przemieszczały się w naszym kierunku. Najgorsze było to, że daleko im było do bycia słodkimi jak wata cukrowa obłoczkami. Widziane z oddali siekące strugi deszczu i podświetlane - bynajmniej nie przez słońce - niebo zaczęły działać na wyobraźnię i ewakuację zarządziliśmy szybciej niż zwykłam wciągać wafelka. Czytaj turbo szybko. Szczególnie, że gdzieś w oddali przetoczył się wyraźnie słyszalny grzmot.






Byle niżej! Byle dalej od tego metalowego ustrojstwa! Schodzenia na tym odcinku nie można nazwać szybkim. No, chyba że ktoś lubi się hobbystycznie turlać w dół. Dreptaliśmy więc jak te gejsze. Stopa za stopą, kroczek za kroczkiem, coby tylko nie wywinąć efektownego baranka na kamlotach. W międzyczasie zaczyna pokapywać deszcz, więc wyciągamy kapotki. Zanim się na dobre ubierzemy, chwilowo przelotny opad mija, a my zaczynami się gotować. Dookoła robi się jednak coraz ciemniej, więc już nie kombinujemy z rozbieraniem się, bo wiemy, że zaraz znów będziemy musieli te klamoty na siebie włożyć.


Kopytkujemy dalej tak zawzięcie, że naszej krokowej kadencji to by się nie powstydzili aktywni biegacze. W głowach mieliśmy tylko jedną myśl - Oby dotrzeć do hali! Tam była szansa na kawałek dachu, bo po łąkach jest rozrzuconych mnóstwo bacówek i chatek na składowanie siana. 
Już wcześniej wypatrzyliśmy jedną taką z pokaźnym dachem, a nawet ławką, gdzie umościliśmy nasze tyłki.
Po pięciu minutach znaleźliśmy się w centrum burzy trzaskającej po wszystkich szczytach powyżej nas. Burza przed wyjściem w Dolinę Klostertal to przy tej był pikuś. Tutaj grzmociło tak mocno i tak blisko (właściwie nad naszymi głowami), że wszystko drżało. Łącznie z tą chatką, pod której dachem siedzieliśmy. Dobre pół godziny stanu przedzawałowego i deszcz zaczynający powoli zalewać wszystko. Nie polecamy takich atrakcji! 
Jeszcze nigdy nie marzyłam, by móc teleportować się na dół. Na domiar złego wiatr zaczął kręcić i choć najpierw chmury i epicentrum burzy od nas przegonił, to nie na tyle, byśmy suchą stopą zdążyli dojść do górnej stacji kolejki, która została unieruchomiona, bo burza wróciła. Tu już plusem był fakt, że siedzieliśmy spokojnie w pełnowymiarowym budynku stacji.

Po tych wszystkich atrakcjach pragnęłam deseru w postaci zimnego radlera. W dużych ilościach. Mimo, że szlak jest bardzo widokowy i całkiem przyjemny do podchodzenia, to jednak nie sprawił, że wyścigi z burzami staną się naszą nową zajawką. W zasadzie, coby być szczerą, stwierdzę tylko, że każde groźniejsze, burzowe warknięcie powoduje u mnie chęć schowania się w szafie. 😂
A żebym tak nie została sama z moimi lękami, to podzielcie się swoimi przeżyciami. No, chyba że należycie do tych szczęśliwców, których burze w górach omijają. To jak? Komentarze są Wasze!

Sprawdź też:

OSTATNIE

ARCHIWUM