, , , , , ,

Na przekór burzy - Słoneczna dolina Klostertal

16.9.17


Tegorocznej aurze urlopowo-wakacyjnej można przypisać wiele epitetów, jednak stabilność nie była jej najmocniejszą stroną. Z tego też względu każdy, kto akurat nie wylegiwał się w hamaku gdzieś w tropikach, już prawie hobbistycznie sprawdzał wszelkie dostępne modele pogodowe, a trasy wycieczek - szczególnie tych górskich - układał tak, żeby mieć nie tylko plan B, ale też C. A nawet Z, gdyby zaszły takie potrzeby i okoliczności.

Z naszym tyrolskim wypadem było podobnie. Z jednej strony lato pełną gębą, a z drugiej czające się tuż za rogiem chmury gotowe zaserwować nam piorunującą rozrywkę. Jak się okazało tylko pierwszy dzień pobytu - ten spod znaku niedoszłego Furglera - upłynął w suchej, spokojnej i bezburzowej atmosferze. Każdy kolejny natomiast był istną zabawą w kotka i myszkę. I to nie my byliśmy kotkiem.

Pogodziliśmy się z faktem, że każdy dzień musiał być zaplanowany tak, aby w okolicach godziny trzynastej, no góra czternastej, być już na dole, a najlepiej mieć kwaterę lub inną miejscówkę, w której można się zabunkrować z odpowiednim jadłem i napitkiem, w zasięgu wzroku. Popołudnia i wieczory upływały każdorazowo pod znakiem permanentnej sikawicy i piorunów. Nawet sielski dzień w parku przygody Sunny Mountain się tak zakończył.

Gdy przekuliwałam się, nie mogąc jak zwykle zasnąć, w środku nocy z boku na bok, za oknem, ponad szczytami przetaczały się grzmoty. Jeden, i drugi, i kolejny, i następny. Pogodowa kanonada nie ustawała, a o poranku z niedostatecznego snu nie wyrwał mnie dźwięk znienawidzonego budzika, a złowrogi pomruk mojej nocnej burzowej koleżanki, która zdawała się zapomnieć, którędy opuszcza się tę okolicę. Fuck!

Z posępnymi minami pałaszujemy śniadanie, ale jednocześnie śledzimy radar meteo. Z tego natomiast wynika, że burza przesuwa się w naszym kierunku. Jest więc szansa na przechytrzenie gadziny. Wystarczy pojechać doliną w kierunku przeciwnym, by dotrzeć do miejsca, którego już złowrogie pomruki nie powinny niepokoić. Postanowione! 
Jedziemy do Bielerhöhe, nad zaporowe jezioro Silvretta, skąd planujemy ruszyć w dolinę Klostertal. Gdy jednak mijamy kolejne miejscowości, a deszcz siecze tak, że wycieraczki nie nadążają z jego zgarnianiem z szyb, nasz początkowy entuzjazm ulatuje szybciej niż się pojawił. Niemniej jednak, póki jedziemy pod osłoną blaszanej puszki naszej wiernej strzały w kolorze winning blue, decydujemy się dojechać do punktu startowego.

Na miejscu wprawdzie nie leje, a  tylko popaduje. Aura - delikatnie mówiąc - tyłka nie urywa, bo chmury się kotłują, raz po raz jeszcze niebo przeszywają błyskawice, a na dokładkę wieje. Żeby nie napisać, że pizga złem. Co robić? Co robić? Wracać na kwaterę szkoda, a iść - przyjemność wątpliwa. Poszliśmy.



 Potok Klostertalerbach

 Chmurki, chmurki, spierd... idźcie sobie!

Będąc gdzieś w połowie zapory szybko, aczkolwiek chwilowo, pożałowałam decyzji o wymarszu, bo kiedy piorunek huknął z impetem w któryś ze szczytów nie wiedziałam, czy od razu się położyć i umierać, czy jeszcze poczekać, blednąc przy tym tylko. Poszukałam wzrokiem mego małżona, a ten jak gdyby nigdy nic - miast żonę ratować z opresji - uskuteczniał sesję foto przyszlakowym chabaziom, kamlotom i tonącej (jeszcze) w szarości okolicy.

Po przepełznięciu z duszą na ramieniu i kapotką przeciwdeszczową na grzbiecie odcinka do rozdroża, gdzie mieliśmy wejść w dolinę Klostertal, pogoda w dalszym ciągu zdawała się grać nam na nosie. Postanowiliśmy więc, że robimy tylko rundkę wokół jeziora i wracamy. Mnie jednak nosiło. 
Minęło jakieś pół godziny, gdy spojrzałam w niebo mniej więcej ponad wspomnianą doliną i dostrzegłam promyk nadziei w kolorze najcudowniejszego na świecie błękitu. A może ten dzień nie jest jeszcze stracony? - Pomyślałam i pokopytkowałam do Pitera, coby mu powiedzieć, że jednak trzeba wracać w dolinę. Trzeba i już, bo się wypogodzi. Na pewno się wypogodzi. Noż przecież czułam to w dużym palcu mej ukochanej lewej stopy. Chłop wyrwany z foto amoku spojrzał na mnie, spojrzał na ten niepełnosprytny skrawek błękitu i stwierdził - trochę bez przekonania - że to może się udać. I się udało!


Spacer dnem doliny, łagodnie wznoszącym się szlakiem, skończyliśmy przy schronisku Klostertaler Hütte, gdzie w razie pogodowej draki lub zapędów czysto biwakowych można się zatrzymać. Krajobraz na całej trasie jest iście pocztówkowy. Każda skałka i każde źdźbło trawy machało do nas przyjaźnie. Jest sielsko do tego stopnia, że tylko różowych jednorożców brakuje.😂




Przy schronisku anektujemy sobie całkiem wygodną ławkę oraz kilka kamieni i zarządzamy przerwę w tych wyjątkowo widokowych okolicznościach przyrody. Towarzyszą nam tylko słońce smagające promieniami po facjatach, lekki wiatr, który przegonił chmury i strzeliste szczyty, których nazw przez ich mnogość jeszcze nie ogarniam nawet z mapą.

 

 Chyba się nie znam, ale jakieś koślawe te leżaki mają w dolinach. Muszę złożyć reklamację.



Wracając, ale to już praktycznie przy samym jeziorze Silvretta, mijamy nawet spore grupki turystów, których słońce powyciągało z kwater, o czym świadczy też po brzegi zastawiony parking przy zaporze. Omijamy więc szybko ten tłumek dwunożnych użytkowników alpejskich szlaków i strzelamy ostatnie fotki napotkanym kotleto-modelkom.




Modelom też, bo miały skubańce parcie na szkło. Jak inaczej wyjaśnić fakt, że się koncertowo ładowały przed samochodową maskę? No jak tu nie kochać Alp? No jak?!

Sprawdź też:

OSTATNIE

ARCHIWUM