Góry,
Karkonosze,
Sudety,
Szrenica,
W Górach
Naleśniory-Expedition-2016 cz. 1 | Majowe Karkonosze, Szrenica i okolica
30.5.16
Od dłuższego czasu dręczył mnie dziki głód. Głód gór, pagórów i... naleśników, a jeśli o te ostatnie chodzi, to wiedziałam, że dobrze w tej materii zrobią mi na Szrenicy. Decyzja zapadła chwilę po tym, jak pojawił się pomysł, więc przebierałam kopytkami jeszcze na długo przed wyjazdem.
Nocleg zarezerwowany, pozostało tylko odliczanie do wypadu, ale im bliżej było do godziny zero, tym bardziej pogoda starała się mi to oczekiwanie obrzydzić, szczując na prognozach kłębowiskiem chmur i deszczem, a słońce prezentując dokładnie dzień po planowanym powrocie.
Jednak, jako, że naleśniory-expedition-2016 nie dzieje się codziennie, stwierdziłam, że choćbym miała na tę Szrenicę ze Szklarskiej Poręby wpłynąć kajakiem, to się tam pojawię i wciągnę w bebechy ślinotokogenną szamę.
Wypełznięcie z chaty zaplanowałam na sobotni poranek, ale już w piątek oddałam się górskim nastrojom, starając się załadować w jeden plecak wszystko, co mniej lub bardziej potrzebne, z upodobaniem dopychając nogą mikro wersję substancji myjących, a kabanosem dociskając batoniki, będące kwintesencją szlakowego jadła.
Wypełznięcie z chaty zaplanowałam na sobotni poranek, ale już w piątek oddałam się górskim nastrojom, starając się załadować w jeden plecak wszystko, co mniej lub bardziej potrzebne, z upodobaniem dopychając nogą mikro wersję substancji myjących, a kabanosem dociskając batoniki, będące kwintesencją szlakowego jadła.
Wiosna niby w pełni, ale z uwagi na fakt, że kilka dni wcześniej prószyło śniegiem (WTF?!), musiałam się więc choć delikatnie uzbroić, coby mi dupa nie zmarzła. Nic to, że kurtki nie ruszyłam, a i sam polar częściej niż do mojego grzbietu przytulał się do plecakowych troków. Bywa i tak, ale zawsze to lepiej w tę stronę, niż miałaby mnie dopaść jakaś dzika pizgawica.
Po naszykowaniu żarcia i naładowaniu baterii aparatu, uzbrojona, ale nie niebezpieczna, nastawiłam budzik na barbarzyńską godzinę, coby o czasie stawić się na peronie wrocławskiego dworca, wypuszczającego ciuchajki w te wszystkie mniej lub bardziej urokliwe miejscówki.
Karkonosze, here I come!
Sobota, ptaszyska zaczynają świergotać grubo przed świtem. Durne! Zatykam jednak uszy poduszką i z uporem maniaka staram się dociągnąć sen do bardziej przyzwoitej długości. Zasypiam ponownie (jak na złość) zapewne chwilę przed budzikowym alarmem, który brutalnie nakazuje wymarsz z wyra, skutkiem czego do kuchni i łazienki przepełzają na wpół śpiące zombie.
- 4:30...- Za co?!
Wystarcza jednak jedno spojrzenie spod przymkniętych i jeszcze sennych powiek w kierunku czekającego plecaka.
Mimo wszystko w kierunku przystanku i na sam dworzec wytaczam się z gracją nie do końca obudzonego, zdechłego zombie.
Jak się jednak za chwil parę okazuje, pojawienie się na peronie ze sporym zapasem minut procentuje, bo w krótkim czasie skład wypełnia się po brzegi, a o pozostałe pojedyncze miejsca trwa walka niczym o ogień. Pilnuję więc z lubością mojego krzesełka, a z każdą kolejną stacją jestem pod wrażeniem pociągowej elastyczności i ludzkich umiejętności do układania się obok siebie niczym klocki tetris.
Luz się zwiększa mniej więcej od Jeleniej Góry, kiedy to cała gawiedź pomału rozpełza się po okolicznych szlakach. Do stacji końcowej w Szklarskiej Porębie Górnej dojeżdża nas w sumie garstka, co mnie zasadniczo bardzo ucieszyło, bo nie musiałam nikogo wymijać, czy wlec się z tyłu za jakąś grupą.
Ze stacji obieram kierunek standardowy, dając się prowadzić znakom czerwonego szlaku. Jak burza przelatuję przez Szklarską, mijając Krucze Skały i docieram do Rozdroża pod Kamieńczykiem, gdzie mijam pojedyncze stoiska z made-in-china-badziewiem.
Nim docieram do wodospadu, oglądam się za siebie i spostrzegam kolorową szarańczę w postaci wycieczki szkolnej. Włączam turbo na tyle, na ile pozwalają kamulce, którymi wyściełany jest szlak do Wodospadu Kamieńczyka. Dopadam kasy biletowej i wbiegam do wąwozu. Takie miałam parcie na foty bez człowieków. Udaje się. Pierwszy raz w życiu - a byłam tam już razów pierdyriald - jestem na dole sama. Jest miodnie!
Gdy mam już obfocone każdy kamyczek, skałkę i wodną kropelkę, czas na ewakuację, bo docierają do mnie pierwsze dźwięki armagedonu, którego, jakby nie było, uniknęłam.
Wodospad Kamieńczyka
Gdy mam już obfocone każdy kamyczek, skałkę i wodną kropelkę, czas na ewakuację, bo docierają do mnie pierwsze dźwięki armagedonu, którego, jakby nie było, uniknęłam.
- Prose paniii, mogę teraz bułkę?- Prose paniii, daleko jeszczeeee?- Paniii, a ja się boję, ę, ę, ę, eee...
W tym momencie nawet mi się zrobiło żal i dziecięcia i pani, która, usapaną będąc, próbowała trzódkę okiełznać. Zostawiam za sobą rozwrzeszczaną dzieciarnię, zdaję na wyjściu zieloniutki, bardzo trendy-plastic-kask i wypełzam obok schronu, gdzie doświadczam anomalii w postaci kwitnących butów.
Od Kamieńczyka na Halę Szrenicką szlak ani nie powala, ani tyłka nie urywa. Szczególnie, że szłam już tamtędy milion razy. Tej soboty na plus akurat zasłużył fakt, że trafiłam na względną pustkę i ludziska zaczęłam doganiać dopiero przy Hali Szrenickiej, gdzie na kolana powalił mnie odorek usmażonej zdecydowanie "na staro" kiełbasy i innego staropolskiego jadła.
Nie zatrzymując się na Hali, idę dalej, zmieniając szlak na zielony, który w spokojnych okolicznościach przyrody prowadzi mnie na szczyt Szrenicy. W międzyczasie sytuacja pogodowa zaczyna wyglądać dużo bardziej optymistycznie i pojawiają się nawet niewielkie przebłyski błękitu.
Dreptam w górę, mijając raz po raz grupki innych dreptaczy, a wśród nich mnóstwo człowieków niemieckojęzycznych. Inwazja. Może nie totalna, ale jednak trzeba się było wysilić, by wyłapać polską mowę.
Ponieważ na Szrenicy melduję się w porze około obiadowej, po odebraniu klucza do pokoju, pędzę po to, po co szłam: NA-LE-ŚNIO-RY! Naleśnik wprawdzie, jak naleśnik, ale ten sos jagodowy. Cud, ludzie powiadam Wam, cud. #omnomnom
Pojadłam, popiłam, lekko dałam odpocząć kopytkom,mogłam umierać a że dzień był jeszcze młody, nie pozostawało nic innego, jak zrzucić zbędne klamoty w pokoju i ruszyć na dalszą szwendaczkę, w dużej mierze po czeskiej stronie.
A ja durna wywaliłam stare buty... A byłyby takie zajebiste doniczki na balkon...
Od Kamieńczyka na Halę Szrenicką szlak ani nie powala, ani tyłka nie urywa. Szczególnie, że szłam już tamtędy milion razy. Tej soboty na plus akurat zasłużył fakt, że trafiłam na względną pustkę i ludziska zaczęłam doganiać dopiero przy Hali Szrenickiej, gdzie na kolana powalił mnie odorek usmażonej zdecydowanie "na staro" kiełbasy i innego staropolskiego jadła.
Kaskady na Potoku Kamieńczyk
Szlakostrada
Schronisko na Hali Szrenickiej
Nie zatrzymując się na Hali, idę dalej, zmieniając szlak na zielony, który w spokojnych okolicznościach przyrody prowadzi mnie na szczyt Szrenicy. W międzyczasie sytuacja pogodowa zaczyna wyglądać dużo bardziej optymistycznie i pojawiają się nawet niewielkie przebłyski błękitu.
Końskie Łby
Baza... Schron na Szrenicy znaczy się - Tu karmią i dają spać
Dreptam w górę, mijając raz po raz grupki innych dreptaczy, a wśród nich mnóstwo człowieków niemieckojęzycznych. Inwazja. Może nie totalna, ale jednak trzeba się było wysilić, by wyłapać polską mowę.
Ponieważ na Szrenicy melduję się w porze około obiadowej, po odebraniu klucza do pokoju, pędzę po to, po co szłam: NA-LE-ŚNIO-RY! Naleśnik wprawdzie, jak naleśnik, ale ten sos jagodowy. Cud, ludzie powiadam Wam, cud. #omnomnom
Pojadłam, popiłam, lekko dałam odpocząć kopytkom,
Szrenica