Wiosna się chyba na nas obraziła i postanowiła uraczyć nas iście przysłowiową końcówką marca. Dzisiaj pogoda do wyboru, do koloru: deszcz, śnieg, deszczośnieg, grad, obecność słońca liczona w nanosekundach i wiatr taki, że okna do domu wchodzą, bo już mają dość opierania się podmuchom.
Z tego względu wzięło mnie na zimowe tatrzańskie wspominki, kiedy to w pięknych okolicznościach przyrody, można było cieszyć oko ośnieżonymi szczytami, błyszczącymi dumnie w pięknym grudniowym słońcu.
Sam wypad został zaplanowany jeszcze w okresie wakacyjnym, coby mieć pewność, że nam miejsca w schronisku nie zabraknie. A jak wiadomo w okresie świąteczno-noworocznym schroniska w Tatrach są wyjątkowo oblegane.
Wyruszyliśmy więc z Wrocławia ciuchajką w kierunku Krakowa, a z grodu Kraka już autobusem do Zakopanego. Całonocna podróż obyła się bez niespodzianek, chociaż po większym namyśle stwierdzam, że jednak niespodzianka była - ani pociąg, ani autobus nie miały opóźnienia! Ot, chyba jakiś cud pobożonarodzeniowy ;)
Jako że do stolicy Tatr dotarliśmy nad ranem, musieliśmy trochę poczekać na pierwszego busa kursującego do Palenicy Białczańskiej.
Na Palenicy byliśmy około 8 rano, zapowiadał się ładny, lekko mroźny dzień. Słońce delikatnie przecierało się przez poranne chmury i lekkie zamglenia. Samo powietrze - cud, miód i orzeszki ;)
Wszamaliśmy śniadanko, coby nam się żołądki nie zbiesiły. Oskarpetowaliśmy stopy, żeby im się komfortowo dreptało. Pod spodnie wciągnęliśmy termoaktywne rajty. Naszykowaliśmy raki, żeby były w pogotowiu, jakby się okazało, że jednak je trzeba założyć. Teraz tylko kijki w dłoń i ruszamy na szlak, opłaciwszy oczywiście uprzednio wstęp do Tatrzańskiego Parku Narodowego.
Plecaki na grzbiety i ruszamy!
Na początek drogą. Zasypana, już udeptanym, fajnym śniegiem, więc nawet nie było wrażenia, że się idzie zwykłą asfaltówką. Wczesny ranek, więc i ludzi garstka się przewijała. Tabunów zdążających do Morskiego Oka nie było jeszcze. Ten typ dreptaczy "wypełza" w okolicach godziny 10. ;)
Przysypane Wodogrzmoty Mickiewicza
Po około 30 minutach wchodzimy na szlak czerwony i dochodzimy do miejsca, w którym krzyżuje się on ze szlakiem zielonym. W tym właśnie miejscu, obok wodospadu Wodogrzmoty Mickiewicza, wchodzimy na szlak zielony.
Szlak zielony wiedzie nas Doliną Roztoki, nad którą górują przyprószone szczyty. Przyprószone dlatego, że kilka dni wcześniej dość mocno wiało i było dość ciepło, jak na koniec grudnia. Pozostało nam podziękować za taką pogodę w dniach wcześniejszych, bo poskutkowało to tym, że stopień zagrożenia lawinowego spadł z 3 do 2.
Turnia Nad Szczotami 1741 m n.p.m.
Wołoszyn
Idziemy szlakiem, który prowadzi nas wzdłuż Potoku Roztoka. Po ok godzinie i 10 minutach docieramy do Nowej Roztoki i pod wiatą ładujemy nasze baterie porcją czekolady z kabanosem. :D Uprzedzam pytanie - Nie, nie mamy rozstroju żołądków po takich kombinacjach. :D
Potok Roztoka
To już dwie trzecie szlaku zielonego, którym idziemy w dolinie. Po kolejnych 20 minutach docieramy do rozwidlenia szlaków. Od szlaku zielonego odchodzi szlak czarny, a samo rozwidlenie znajduje się na wysokości Żlebu pod Krzyżnem.
Dolina Roztoki
O ile Doliną Roztoki idzie się iście spacerowo, to już tutaj trzeba się liczyć z ostrym podejściem, które według mapy zajmuje ok 40 minut. Nam zeszło dłużej. Śniegowe warunki zrobiły swoje. Tutaj też trzeba było sięgnąć po niesione pomoce - raki poszły w ruch. Inaczej byśmy chyba zjechali na tyłku z powrotem. Jednak po wydrapaniu się na górę widoczki zawsze rekompensują cały tud.
Nad Doliną Roztoki
Niźnia Kopa nad Doliną Roztoki
Na czarnym szlaku...
Z małym spóźnieniem docieramy do Doliny Pięciu Stawów Polskich, gdzie w schronisku spędziliśmy kolejnych 6 nocy. :)
Zakwaterowanie, obiad, odpoczynek i planowanie trasy na następny dzień, bo pogoda zapowiadała się super.