, , , ,

KGP - Łysica 612 m n.p.m., Góry Świętokrzyskie - 12.11.2015

16.11.15


Ostatnią cegiełką, jaką dołożyliśmy do naszej korony KGP, był Śnieżnik, na który wleźliśmy we wrześniu, i który w nagrodę poczęstował nas turbo-mgłą. Skubaniec.

Październik minął szybko na sprawach codziennych i zupełnie przyziemnych, a następujący po nim listopad nie miał się od niego szczególnie różnić. Planów na wojaże nie mieliśmy żadnych. Zresztą, ten miesiąc jakoś tak zawsze najmniej sprzyjał naszym wędrówkom. Bo to już pogoda niepewna, dzień krótki, deszcz najczęściej, no ogólna pizgawica i zło czające się za rogiem. Lepiej posiedzieć w spokoju i nadrabiać zaległości filmowo-książkowe.

Wzięłam wprawdzie cztery dni (a tych mam dostatek, jak na pracownika dekady przystało) urlopu, przedłużając sobie bezczelnie weekend, ale planów na ich spożytkowanie nie miałam. Do czasu aż na twarzo-książce odezwała się do nas znajoma, która postanowiła sobie zdobycie całej KGP w 2015. Do osiągnięcia celu zostały jej cztery górki, ale wspierająca ją ekipa się wykruszyła. Rzuciła hasło do nas, że chciałby zaliczyć Łysicę i Tarnicę, a więc szczyty, na których i my jeszcze nie byliśmy. Oczy nam się od razu zaświeciły. Piotr ogarnął, tudzież wyżebrał naprędce urlop u siebie w pracy, więc decyzja mogła być tylko jedna - Jedziemy! Jupijajej!

Wprawdzie połączenie Gór Świętokrzyskich z Bieszczadami jest dość karkołomne, w czym się utwierdziliśmy, szczególnie wtedy, gdy już nasze tyłki zaczynały cierpieć na płasko-dupie, gdy się przemieszczaliśmy autem w kierunku Bieszczadów. Ale... Po kolei.

Jest jedenasty listopada, wieczór, przydałoby się ogarnąć i uwalić szybko do wyrka, żeby choć trochę się przespać, bo ruszaliśmy z Wrocławia o 2 w nocy w kierunku Nowej Słupi
Kładę się o 21, małżon już pochrapuje (Tyle dobrego. W końcu on robi za pana kierownicę), a moje ślepia wielkie, jak pięć złotych, podziwiają sufit i za cholerę spać nie chcą. Przewalam się z boku na bok, szlag mnie trafia i nic, nie śpię. Ostatecznie wstaję o wpół do pierwszej. Ogarniam się, szykuję śniadanie (!), sprawdzamy nasze manele i jesteśmy gotowi do drogi. Przyjeżdża Marzenka i ogień w kierunku krainy scyzoryków.

Po siódmej meldujemy się na parkingu w Nowej Słupi, gdzie zostawiamy nasz dzielny błękitny krążownik i wkraczamy na teren Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Po sezonie, bez opłat.




Ruszamy szlakiem niebieskim, wkraczając do Puszczy Jodłowej. Szlak jest wyjątkowo malowniczy, a poranne leśne powietrze aż się prosi, by wdychać je pełną piersią. Co też czynimy, przy okazji uważając, by nie pojechać na mokrych liściach.

Docieramy do Ruin Opactwa Benedyktynów oraz Klasztoru Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej w Świętym Krzyżu. Oglądamy budowle z zewnątrz, gdyż ze względu na wczesną porę wszystko jest pozamykane. Zresztą nie mamy zbyt wiele czasu, by kontemplować wnętrza klasztorne.







Stamtąd przemieszczamy się szlakiem czerwonym w kierunku Łysej Góry, gdzie z platformy widokowej rozciąga się panorama na świętokrzyskie gołoborze.
Samo zejście do platformy (w sezonie płatne - przesada!) jest szkaradne i naszym zdaniem spokojnie mogłoby być mniejsze, gdyż taka plątanina żelastwa nie dodaje uroku temu miejscu. Zresztą oceńcie sami.







Ponieważ pogoda i widoczność tego dnia nie porywają, dość szybko ruszamy w dalsza drogę, ciesząc się, że mimo wszystko nie pada. 
Idziemy, i idziemy, i idziemy, a gdy mamy już w nogach ponad dwie godziny dreptania, przed nami wyrasta znak z informacją, że do naszego celu, na Łysicę pozostaje... pięć godzin. P-I-Ę-Ć! Co jest, kurzasz mać?! Jakie pięć godzin, skoro trasa w tę i z powrotem miała nam zająć (zgodnie ze znakami na mapach) tych godzin plus minus sześć. Szlak w terenie został ewidentnie zmieniony, ewentualnie znaki stawiał jakiś naćpany fantasta, bo żadne, ale to żadne napotkane oznaczenie nie pokrywało się z rzeczywistością.








I kto by pomyślał, że trasa na taką małą, górską popierdółkę tak nas sponiewiera. Kiedy po jakichś czterech godzinach stanęliśmy na szamę, na szybko, w ciszy i na wyjątkowym szoko-wkurwie wciągaliśmy buły, popychając je czekoladą i zapijając herbatą. Humor chwilowo osiągnął poziom minus sto, a trzeba było zacząć planować jakiś plan awaryjny. Do szczytu jeszcze kawał, do auta jeszcze większy, staliśmy sobie w czarnej dupie, no ale po przewaleniu tylu kilometrów nie godziło się odpuścić scyzorykowym lasom. Idziemy, ale nie wracamy z buta do Nowej Słupi, bo noc by nas zastała w lesie, a czasu byśmy zmitrężyli tyle, że za Chiny Ludowe nie dostalibyśmy się o ludzkiej porze do Ustrzyk Górnych. A taki był plan i jego pogrzebanie, spierniczyłoby cały wyjazd. Nie z nami te numery.




Gdy w końcu osiągamy Łysicę o zawrotnej wysokości 612 m n.p.m., decydujemy się na zejście do Świętej Katarzyny. Tam dopadamy, na szczęście czynnej, informacji turystycznej, w której przemiły pan zaleca nam przejazd do miejscowości Górno, skąd już często kursuje komunikacja do Nowej Słupi. Tak jest w istocie i dziękujemy wszystkim górskim mocom, że nie pokusiło nas dostać się do Bodzentyna, bo tam byśmy utknęli na amen. W Świętej Katarzynie pakujemy się w autobus, którego kierowca potwierdził, że wydostanie się z Bodzentyna graniczy z cudem. W Górnie szybko podjeżdża autobus, którym dostajemy się do Nowej Słupi. Jupijajej!
Gdyby nie to, byłabym w stanie położyć się na jezdni, żeby tylko ktoś przygarnął i podwiózł nasze trzy duszyczki. Gdy dotarliśmy na parking, miałam ochotę wycałować nasze kochane autko.


Tym akcentem żegnamy się (raczej na amen) z Górami Świętokrzyskimi. Przed nami jeszcze długa droga do Ustrzyk Górnych, która dłuży się wyjątkowo, szczególnie, że pozycja siedząca  w samochodzie jest średnio przyjazna dla schodzonych nóg, które cierpną wściekle. 
W Bieszczady docieramy o wpół do dziewiątej wieczorem. Chwilę kluczymy, szukając naszej kwatery. Chyba jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnęliśmy snu. Moje trzydzieści osiem (!) godzin bez spania kopało mnie po tyłku bez litości. Ale... bieszczadzka Tarnica już czekała. :)


Sprawdź też:

OSTATNIE

ARCHIWUM