Ponieważ z naszej miejscówki w Rewalu mieliśmy niedaleko do przystanku busikowo PKS-owego, z którego co chwilę odjeżdżał przewoźnik do jakiejś, położonej w bliższym lub dalszym sąsiedztwie, miejscowości, musieliśmy oczywiście wykorzystać ten fakt i zajrzeć w różne miejsca, odwiedzając kilka osad i miejscowości.
Po odwiedzeniu Niechorza i wdrapaniu się na latarnię morską przyszedł czas na wersję trochę bardziej romantico. Ubzduraliśmy sobie pojechać do Mrzeżyna, żeby się wbić na turystyczną łajbę, na ostatni rejs, który miałby zahaczyć o zachód słońca. No żyć nie umierać, szał latających amorków normalnie.
Co z tym rejsem? - Zapytacie. Ano, nic. Od obiadu do wieczora (mimo, że informacje dla turystów jasno określają nawet godziny wypłynięć takowych stateczków) nie uświadczyliśmy żadnej łąjby w okolicy. Pomijając kilka kutrów rybackich przy nabrzeżu, które wybitnie waliły starymi rybami. I ktoś mi tu powie, że świeżutka rybka od rybaka - srata, tata, może i tak, ale w Mrzeżynie - o ile mnie tam ktoś siłą zawlecze - takowej kupować nie zamierzam.
A tak w ogóle to dziura zabita dechami, szczyt sezonu, sierpień, a musieliśmy się nagimnastykować, żeby znaleźć jakąś otwartą budę z żarciem. Dobrze, że chociaż tłumu (czyt. szczęściarzy ktoś uprzedził wcześniej, że tam nie warto jechać) na plaży nie było, to się trochę poszwendaliśmy.
Na dzień następny uparliśmy się, że koniecznie musimy sobie odbić tę mrzeżyńską nudę i ruszyliśmy tym razem w przeciwną stronę, lądując w Dziwnowie.
Tym razem się udało - wtarabaniliśmy się na statek. Odpuściliśmy wprawdzie zachody słońca i inne romantico-duperele, żeby czasami się nie okazało, że nam się statki rozpłyną i tyle je widzieć będziemy. Tym sposobem przerejsowaliśmy się do Kamienia Pomorskiego.
Jak już wspominałam w poprzednich wpisach, to był wyjazd iście "emerycki" więc nie doszukujcie się tutaj dzikich atrakcji i przygód. Ot, popłynęliśmy, nie rzygaliśmy, wróciliśmy grzecznie, jak bozia przykazała. :) Na tym jednak nie koniec tych spokojnych, nadmorskich wojaży.