Resztki wolnego czasu, jaki zostaje nam po pracy - czytaj: długie, "zimowe" wieczory - wykorzystujemy z małżonkiem na nadrabianie zaległości książkowych i filmowych. Trochę się tego wszystkiego nazbierało, więc jest w czym wybierać.
Nasz wczorajszy wybór padł na "Kamerdynera" w reżyserii Lee Danielsa. Film już na widzianych wcześniej zwiastunach zapowiadał się dobrze, jednak pełny obraz przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. W tym miejscu muszę dodać, że bardzo rzadko jakikolwiek film robi na mnie duże wrażenie. Zwykle obejrzenie kończy się krótkim stwierdzeniem: 'Fajny, fajnie się oglądało, nie pozwalająca się nudzić akcja'. Nie męczę się doszukiwaniem głębszego sensu, a moje emocje mogą spać spokojnie. Tym razem było inaczej, a filmowy obraz Kamerdyner może uchodzić za fenomen.
Mimo, że film obrazuje bolesny aspekt historii Ameryki, to robi to w taki sposób, by trafić do masowego odbiorcy, do każdego, nie zważając na społeczne statusy i nikogo nie urażając, co bywa rzadkością w obecnym świecie. Prezentowany obraz jest łatwo przyswajalny, wykonany z dbałością o każdy szczegół, wizualnie piękny i generujący olbrzymie emocje. Bardzo trafne są więc określenia z kinowego plakatu - fenomenalny, znakomity, wzruszający i godny Oscarów.
Skąd pomysł na ten film? To opowieść oparta na prawdziwej historii kamerdynera - Eugene'a Allena, który w Białym Domu służył przez 34 lata i był naocznym świadkiem politycznych wydarzeń i rozmów, które miały zmienić losy Ameryki.
Filmowa rola Kamerdynera - Cecila Gaines'a przypadła Forestowi Whitaker'owi. Historia ma swój początek w roku 1926 na południu USA, gdzie biali bogacze uchodzili za panów większych niż gdziekolwiek indziej, a plantacje bawełny były nie tylko miejscem ciężkiej pracy czarnoskórych, ale też miejscem codziennego upokorzenia i często przemocy, o czym przekonał się główny bohater. Dorastający chłopak postanawia opuścić bardzo skonfliktowane na tle rasowym Południe i wyrusza na poszukiwanie swojego szczęścia, mając w głowie lekcję, która stanowić będzie jego życiową filozofię - nie drażnić białych.
Filozofia ta okazuje się być skuteczna i doprowadza go do posady tytułowego kamerdynera w Białym Domu. Czy to jednak pełnia szczęścia - niekoniecznie, o czym bohater przekona się w swoim życiu prywatnym. Brak czasu dla rodziny spowodowany nadgodzinami w Białym Domu, bierność wobec wydarzeń, w których uczestniczy jego starszy syn powodują, że Cecilowi w pewnym momencie bliżej jest do Białego Domu aniżeli do domu, który tworzył z bliskimi i w którym czekała na niego kochająca żona.
Co wyróżnia ten film: to obraz bardzo ambitny, gdzie reżyser zadał sobie trud przedstawienia ponad 70 lat burzliwej historii Ameryki, gdzie ciągle żywy był problem czarnoskórej mniejszości i segregacji rasowej. Obraz walki czarnoskórych o równe prawa do bycia obywatelem, jak każdy, jak biali. To obraz starcia dwóch postaci: ojca, którego cechowały konformizm, oddanie pracy i bierność wobec otaczających go wydarzeń, oraz syna, który stając się aktywistą miał na celu walkę o lepsze jutro dla swoich czarnoskórych braci. Mamy tu obraz rodziny borykającej się z trudem dnia codziennego, małżeństwa, które jakimś cudem przetrwało okres burzy i razem, ramię w ramię dotrwało do kresu swoich dni.
Ten film to cudowny i wzruszający obraz stworzony dzięki fenomenalnej grze aktorskiej, m.in. Oprah Winfrey, która w tym dziele jest niepowtarzalna, tworząc wyjątkową postać żony i matki. Obok niej cała rzesz kinowych nazwisk nadała smaku tej opowieści, którą widz odbiera pozytywnie, mimo że dotyczy ona ciężkiego okresu, pełnego bólu, nienawiści i niesprawiedliwości. To sukces reżysera, który potrafił przedstawić ciemną stronę amerykańskiej historii w taki sposób, by nie dokonywać rozliczenia z tymi, którzy by na to zasługiwali, to po prostu czysty obraz, który poruszy... każdego. Jeśli nie oglądaliści, obejrzyjcie koniecznie.