Z utęsknieniem wyczekiwaliśmy długiego majowego weekendu, a ponieważ na typową majówkę nie było czasu, wykorzystaliśmy drugi długi weekend - majowo-czerwcowy. Na cel poszły szczyty wchodzące do Korony Gór Polski. Trzeba wykorzystywać każdą nadarzającą się okazję do ich zdobywania. :)
Ruszając z Wrocławia skoro świt - trochę trzeba było jednak przejechać - wpatrywaliśmy się w niezliczoną ilość chmur na niebie, licząc po cichu, że pójdą sobie w pierony albo ewentualnie, na czas naszego wyjazdu, zostaną grzecznie we Wrocławiu.
Do Opola wszystko zapowiadało się znośnie, nawet słońce co jakiś czas wygrywało z zachmurzeniem i oślepiało porannym blaskiem. Była to jednak radość przedwczesna, gdyż spory kawałek przed Krakowem przywiatała nas ściana wody tak ogromna, że wycieraczki miały ochotę skapitulować, a ja się zaczęłam zastanawiać, z czego by tu ewentualnie zrobić ponton, tudzież inne urządzenie pływające.
Kolejną myślą było: No to chyba będzie nam dane spędzenie całego dnia w aucie, bo chyba nikt normalny w taką ulewę się na szlak nie wybiera, choćby nie wiem, z jak daleka jechał.
No ale pojechaliśmy, w końcu nie mieliśmy w planie zatrzymywania się na środku autostrady. Tak ambitnie pojechaliśmy, że minęliśmy zjazd, którym mieliśmy zjechać z Autobahnu. Jak się za niedługi czas okazało, wyszło nam to na dobre, bo gdy dojechaliśmy do miejsca, w którym mieliśmy wyruszyć na szlak, deszcz postanowił nas oszczędzić. Stwierdziliśmy, że trafiliśmy do strefy odgraniczonej od deszczu.
Dotarliśmy do miejscowości Wiśniowa, gdzie wkroczyliśmy na szlak znakowany kolorem zielonym, prowadzący na szczyt Lubomir (Beskid Makowski) 912 m n.p.m. /wysokość wg Klubu Zdobwyców i Oficyny Wydawniczej AMOS/ (Mapa oraz Wikipedia podają wysokość 904 m n.p.m.) - Nie mam pojęcia skąd te rozbieżności.
Lubomir jest najwyższym szczytem w paśmie Lubomira i Łysiny. Jednak nie oczekujmy widoków ze szczytu. Dlaczego? Ano dlatego, że króluje tam las. Jednak taki leśny spacer to idealny relaks, mimo że bywa lekko męczący. :)
Nim nasze sylwetki skryły się w leśnej i mglistej gęstwinie, mogliśmy uraczyć swoje oczy widokiem tańczących chmur ponad niżej położonymi osadami. I mimo naszej niechęci do deszczu to, trzeba to przyznać, bez niego nie byłoby tego chmurnego spektaklu.
Widoki na Lipnik i Wiśniową skryte poniżej
Idziemy niespiesznie, uważając, gdzie stawiamy kopytka, bo po deszczu było ekstremalnie ślisko, a leśny szlak pełen był liści i wystających korzeni, na których najłatwiej o upadek przy takiej aurze.
Idziemy, czujemy lepkie, parujące powietrze. Ciężko stwierdzić, czy to mgła, czy nisko snujące się chmury, ale las wyglądał, jak zaczarowany.
W nienaruszonym stanie - widać, że nikt tamtędy przed nami nie szedł tego dnia.
Idąc, mijaliśmy leśnych towarzyszy, którzy nic sobie nie robili z naszej obecności.
Salamandra plamista
Po około dwóch godzinach jesteśmy na szczycie, gdzie przychodzi pora na dokumentujące zdjęcia.
Na szczycie stoi obserwatorium astronomiczne im. Tadeusza Banachiewicza. Niestety, tego dnia, było zamknięte.
Postanowiliśmy wejść na szlak czerwony i przejść się w stronę Łysiny w poszukiwaniu fortyfikacji z 1939 roku, które wg naszej mapy powinny się tam znajdować. Jednak nic nie udało nam się znaleźć. Ciekawe tylko, czy było to spowodowane wszechogarniającą mgłą, czy faktem, że owe fortyfikacje już dawno zniknęły w leśnej zieleni.
Wróciliśmy na szczyt i po krótkim odpoczynku, zaczęliśmy schodzić w dół. Mimo niesprzyjającej aury, spotkaliśmy na szczycie jedną osobę. Jak się okazało, również kandydata na zdobywcę Korony.
Kapliczka na szczycie
W drodze powrotnej
Spokojnym krokiem zeszliśmy na dół i udaliśmy się do Szczawy, gdzie czekał na nas nocleg. Gdy dojechaliśmy na miejsce znowu lunęło, a nam nie pozostało nic innego, jak rozpoczęcie szamańskich tańców, w celu przegnania deszczu.
Z utęsknieniem wyczekiwaliśmy długiego majowego weekendu, a ponieważ na typową majówkę nie było czasu, wykorzystaliśmy drugi długi weekend ...