Słaby zachód słońca na Szrenicy dzień wcześniej sprawił, że tliła się we mnie iskierka nadziei na być może lepszy wschód. Mimo zmęczeni...
Dzień trzeci należałoby określić wielkim dniem powrotu do czekających obowiązków, ale z uwagi na boską pogodę stwierdziliśmy, że wykorzystamy z wolnego czasu tyle, ile się da.
Cały czas nam chodziły po głowie, a raczej po żołądkach, naleśniki w schronisku na Szrenicy. :D
Jako, że od strony czeskiej na Szrenicę nie weszliśmy, bo dnia poprzedniego wietrzysko miało w nosie nasze plany i przegnało nas od Źródła Łaby z powrotem do Harrachova, postanowiliśmy, że zostawiamy środek lokomocji w Szklarskiej Porębie, "łoimy" czerwonym szlakiem na Szrenicę, mijając Wodospad Kamieńczyka (niestety tym razem nie zeszliśmy do wąwozu), szamamy najukochańsze na świecie naleśniki z jagodami i serem i udajemy się w dół szlakiem zielonym wiodącym koło Schroniska pod Łabskim Szczytem.
Kto dojrzy Schronisko pod Łabskim? ;)
Przy schronisku wchodzimy na szlak niebieski, który prowadził nas aż do Wodospadu Szklarki.
Kto był, ten wie, że Wodospadu Szklarki nie sposób pomylić z żadnym innym, a to za sprawą charakterystycznej formy, jaką spływa kaskada wody. Wodospad usytuowany jest wśród drzew, których zieleń w porze wiosennej i letniej pięknie kontrastuje ze spienioną, wodną kipielą.
Wodospad Szklarki
Warto tam zajść choćby dla ochłody w gorące dni. Polecam zjawić się tam wcześnie rano lub późnym popołudniem, aby uniknąć tłumów. Wodospad, z uwagi na łatwy do niego dostęp, jest idealnym celem wycieczek szkolnych i kolonii. Nam się udało posiedzieć chwilę, a przy wyjściu/wejściu z/do parku mijaliśmy przybyłe właśnie dwie zorganizowane grupy wycieczkowiczów.
Tym samym przy wodospadzie zakończyliśmy nasz kwietniówkowy wypad i ruszyliśmy zielonym szlakiem w stronę Szklarskiej Poręby, gdzie czekał na nas samochodzik.
Normalnie, w tym miejscu powinnam napisać, że wypad udał się w 100%. Tym razem jednak nie było do końca tak różowo. Mało tego, następstwa tegoż wypadu dokuczały mi przez kolejnych 5 dni.
Już rano zauważyłam, że mam spuchnięty środek czoła. Kurde! Pewnie mnie coś użarło, jak spałam. - Pomyślałam tak, bo to, że mnie różnej maści żyjątka lubią podjadać w czasie wycieczek, nie było niczym nowym.
Niestety, jak się później okazało, nic mnie nie użarło. Opuchlizna nie ustępowała. Mało tego, zaczęła przemieszczać się od czoła w dół, osiadając na powiekach, wokół nosa, na policzkach. Wyglądałam, jak krzyżówka Quasimodo z fest obitym bokserem po przegranej walce. Oczy zapuchnięte tak, że ledwo je otwierałam następnego dnia.
Wizyta u lekarza i diagnoza: "Dostała Pani uczulenia na słońce". Doznałam szoku. :/ Nie dość, że jestem alergikiem od 6 oku życia, to jeszcze teraz mi się fotoalergia przyplątała. To nie fair! Dodam, że zawsze stosuję kremy z najwyższym filtrem, smaruję facjatę kilkukrotnie w trakcie łażenia po górach, to nie była przecież pierwsza wycieczka. Mało tego, nie było to łazęgowanie na dużych wysokościach, gdzie promienie słoneczne silniej oddziałują. W Tatrach, Alpach nic mi nie dolegało, a tu w Karkonoszach, w których byliśmy po raz n-ty, nastąpił kryzys. Widocznie organizm się na mnie obraził - goopi! Ale nie ma to tamto, od gór mnie wołami nie odciągną, choćbym miała sobie na głowę założyć worek :D
Dzień trzeci należałoby określić wielkim dniem powrotu do czekających obowiązków, ale z uwagi na boską pogodę stwierdziliśmy, że wykorzysta...