Człowiek istotą grzeszną jest i basta. Również w sferze okołogórskiej i wcale nie chodzi tutaj o droczenie się z misiem, darcie mordy na szlaku, czy zostawianie śmieci w kosówce, bo takim czynnościom oddają się oszołomy, których nie dzierżę, a tekst nie o nich, bo klawiatury szkoda.
Niemniej jednak, czasami tak jest, że gdy jesteś w górach, coś jest inaczej niż zwykle. Kondycja jakaś taka wątpliwa, samopoczucie ma na Ciebie wywalone, a cała wędrówka sprowadza się do jednego jęczącego pytania: 'Daleko jeszcze?!'
A przecież należysz do tych osób, które wiedzą, co i jak, i z nie jednego szlakowego pieca chleb jadły. Wiesz co zabrać, jak spakować, dbasz o swoje kopytka, a mimo to przychodzi taki wyciech, kiedy oddajesz się w objęcia grzesznych zachowań, które potem pokutują i kopią ci na szlaku tyłek. Myślisz, że nie znajdziesz tutaj nic o sobie? Wątpię, jakem dziewcze grzeszne.
7 górskich grzechów głównych
Z kanapy wprost na szlak
Na co dzień jesteś biurwą lub biurwem, niby uskuteczniasz jakieś aktywności, bo i rower wyciągniesz, i na siłkę pójdziesz, a nawet w swym szaleństwie pobiegasz. Najczęściej są to jednak zrywy krótkotrwałe, a całą swoją miłość przelewasz na ukochaną kanapę, na której w najwygodniejszej pozycji horyzontalnej zaplanowałeś sobie kolejną wycieczkę. Żeby nie tracić czasu ze startem w piątek po robocie. Zasiedziane ciało pakujesz do auta, tudzież winny środek transportu - w którym, co oczywiste, jogi uprawiał nie będziesz - i gnasz do punktu, gdzie dopiero zaczniesz prostować swoje zastane kości. W dodatku musisz to zrobić szybko, bo dziwnym trafem już zaczęło się ściemniać, a Ty nie lubisz, jak coś na Ciebie szczeka w zaroślach.
Zbyt mało snu
Na co dzień nie dosypiasz, bo zawsze jest co robić, a wybór między obowiązkami i przyjemnościami nieustanny. Kilka dni wolnego nie zmienia tego stanu, bo przecież urlop nie jest po to, by się wysypiać. Zrywasz się więc z wyrka skoro świt, a nawet noc - jeśli najdzie Cię chociażby na focenie wschodu słońca - i zaiwaniasz przed siebie, żeby uniknąć tłumów. Wieczór za to zawsze się wydłuża, bo przecież opowieści z minionego dnia płyną, a złota i chłodna ambrozja się leje. W końcu zasypiasz na kilka, krótkich godzin, ale wstajesz wymięty, a na szlaku z każdym kolejnym dniem energia Cię opuszcza. Paszcza Ci się nie zamyka i ziewając jesteś w stanie połknąć niedźwiedzia.
Przepadlistość
Jesteś w nowym miejscu, więc się nie godzi, byś nie posmakował lokalnych przysmaków. Chwała Ci za to, bo smakowanie podczas wyjazdów, to jest to, co większość tygrysków lubi najbardziej. Tylko, że często próbowanie kończy się regularną wyżerką, po której można się kulać ze dwa dni. Czy trzeba dodawać, że lekkość marszu i wędrówki w magiczny sposób się ulatnia?
Niedojadanie
To już problem w trakcie wędrówki. Niby pakujesz w plecak prowiant i niczego Ci nie brakuje, jednak nie chce Ci się sięgać doń regularnie. Na przerwy szkoda Ci czasu, a podjadać po drodze nie lubisz, bo wolisz mieć wolne ręce - w końcu zdjęcia same się nie zrobią. Tym samym wpadasz w błędne koło, bo po wycieczce wciągnąłbyś konia z kopytami, więc rzucasz się na wszystko, co masz w zasięgu paszczy. A potem kulasz się dwa dni.
Ubraniowy niewolnik
Górska wycieczka rządzi się swoimi prawami, więc i kompletowany na tę okoliczność przyodziewek musi być odpowiedni, coby nam żadne warunki pogodowe nie były straszne. Wygibasy i schody zaczynają się wówczas, gdy przyjdzie nam wędrować przy aurze pięknej acz chłodnej. Ubieramy się więc na cebulę, a warstw na nas tyle, co na ogrze. Im dłużej jednak maszerujemy, tym robi nam się cieplej. Jednak zamiast coś z siebie ściągnąć, to brniemy dalej, bo to już kawałeczek i szkoda się zatrzymywać, w skutek czego jesteśmy oczywiście upoceni i zdyszani, a na szczycie wiatr z lubością smaga nas po mokrym grzbiecie. Cierp głupie ciało, jak żeś chciało!
Niestety podobnie rzecz ma się w drugą stronę, kiedy to ubieramy się zbyt lekko do panującej pogody. Szczękamy zębami, ale śpiewka znów jest ta sama. Zaraz się rozgrzejemy, idąc, a poza tym, to już niedaleko. W efekcie jesteśmy przemarznięci tak, że nawet jak już ponakładamy na siebie wszystkie łachy, to i tak ciężko nam złapać ciepło. A zęby dzwonią. A plomby drogie...
Chodźmy jeszcze tam!
Gdzieś sobie kiedyś nałożyłam do łba, że wykorzystanie urlopu na maksa, to rzecz święta. Szczególnie tego górskiego, a jak się jeszcze odpowiednia pogoda trafi, to już w ogóle. Łazimy więc, mamy w kopytkach "odrobinę" kilometrów, ale akurat od tego rozejścia szlaków do takiej fajnej miejscówki/punktu widokowego/piwa, etc. jest tylko kilkanaście minut (z których dziwnym trafem robi się znacznie więcej - te przeklęte zdjęcia i oszukane szlakowskazy!). Chodźmy więc tam! No chodźmy! Szkoda stracić taką okazję, a nie będziemy już tędy przechodzić. Skutkiem tej chuci i przepadlistości wycieczkowej jest to, że na kwaterę masz ochotę wracać już nawet nie na rękach, bo nogi Ci dawno odpadły, a na rzęsach.
Mam tę moc!
Coś Cię boli? Wściekłe buty obgryzły Ci stopy? Zaliczyłeś glebę? Ogólnie nadajesz się na leżankę i uprawianie balkoningu, jednak Twoje niespożyte pokłady energii akurat wtedy dają o sobie znać ze zdwojoną siłą i nie pozwalają Ci usiedzieć na miejscu. Zaciskasz zęby i przesz na przód. Przecież upragniony cel jest już a wyciągnięcie ręki. Kto by tam sobie teraz łeb zawracał jakimś powrotem.
Więcej przewinień nie pamiętam i choć za każdym razem mówię, że to był ostatni raz, to postanowienie poprawy ma ze mną bardzo pod górkę i trwam w nim do następnej okazji, która zawsze jawi się jako ta jedyna i niepowtarzalna, więc - o ironio! - grzechem byłoby jej nie wykorzystać.
Teraz Wasza kolej, bo chyba nie pozostawicie mnie z myślą, że tylko ze mnie taka mała, górska grzesznica, co?