W końcu nadszedł czas na pierwszą - wyczekiwaną niczym upragniony urlop - relację. Będzie leśnie, słonecznie, sielsko i - przede wszystkim - górsko. No bo jakże mogłoby być inaczej?! Pakujcie więc szamę i piciu do plecaków i chodźcie z nami na Rauher Kopf - charakterystyczny szczyt wznoszący się nad Ischgl oraz Mathon i będący dla tych miejscowości swoistą "górą domową".
Prognozy, na wszystkich znanych nam stronach, zapowiadały na pierwszy dzień bardzo pozytywną aurę, więc zdecydowanie odpadał stres deszczowo-burzowy. Mogliśmy chłonąć ten dzień w pełni i czym tylko się dało - wzrokiem, piersią i co kawałek rozdziawianą paszczą.
Od przyjazdu zajarani jesteśmy maksymalnie, a energia rozpiera nas jak Gumisie po soku z gumijagód. Rano biegniemy na pożywne śniadanie i już po krótkim czasie robimy wymarsz z kwatery, witając się z cudownie rześkim, porannym powietrzem i słońcem, które powoli zapuszcza swoje promienie wgłąb doliny.
Na pierwszy ogień poszedł Rauher Kopf 2478 m n.p.m., na który planowaliśmy wejść w zeszłym roku. Wtedy nam nie wyszło ze względu na moje perypetie wypadkowo-zdrowotne. Na szczęście było, minęło. W tym roku powtórki z wątpliwej rozrywki nie było, a szlaki czekały na nas w całej swej okazałości, co skrzętnie wykorzystaliśmy.
Naszą wędrówkę rozpoczynamy w centrum Ischgl, a oznakowanie kieruje nas w stronę miejscowego kościoła i dalej, wyżej na drogę, z której rozpościera się całkiem przyjemny widok na powoli zostającą w dole miejscowość.
Niespiesznie mijamy tereny łąkowe z zagrodami przygotowanymi dla zwierząt kotletodajnych i rozglądamy się za kolejnym znakiem, jednak na próżno.
Stajemy więc w środku pola-zagrody, na słonecznej patelni, wśród zapachu trawy drażniącego mój alergiczny nochal i sprawdzamy mapę, z której jednoznacznie wynika, że jesteśmy w dobrym miejscu, że skręt na nasz dalszy szlak powinien być właśnie tutaj. Taaa, powinien! Ale go cholera nie było i tak lataliśmy, jak te ostatnie sieroty wkoło, szukając oznaczeń. Straciliśmy w ten sposób dobrych czterdzieści minut. Ostatecznie zdecydowaliśmy się podejść wyżej drogą dojazdową, a tam, na jej końcu - voilá! - nasz upragniony szlakowskaz. Tylko, cholera, nijak się to miało do mapy, według której przez ową dojazdówkę żaden szlak nie idzie. Cóż, nie tylko u nas można sobie urządzić wyprawę na poszukiwanie szlaku.
Pierwszy obiekt pożądania tego dnia - Szlakowskaz
Ta prawie godzina kluczenia bez sensu i w pełnym słońcu sprawiła, że bardziej niż z samego znalezienia szlaku cieszyliśmy się z faktu, że droga wchodzi w las, dając nam upragniony w tamtej chwili cień.
Zrobiło się przyjemniej, słońce nie prażyło, a towarzyszyło nam na punktach widokowych, którymi szlak jest usiany. Nie groziła nam więc całodniowa nuda w leśnej i ciemnej głuszy. Szybko zdobywana wysokość motywowała, by iść dalej, nawet mimo niektórych stromizn, gdzie ciężko było umiejscowić kopytka, a płuca groziły sprzedaniem bolesnego kopa w tyłek.
Piciu, amciu, głębokie wdechy i parliśmy w górę, bo widok z niej miał być zacny i byliśmy na niego napaleni, jak mało kto.
W międzyczasie, gdy już na dobre wyjdziemy z lasu, docieramy na szczyt Tschamatschkopf 2145 m n.p.m., z którego do naszego celu mamy około 300 metrów. Bynajmniej nie po płaskim, więc ten ostatni odcinek pozwoli nam się znowu koncertowo zasapać i stwierdzić, że nasza kondycja wyjechała na jakieś dalekie wakacje. Ale, nic to, pięknie jest!
Komuś fototapetę?
Ciężko było ruszyć dalej, jak wszystko wokół cudne, jak z obrazka
Tego dnia spotykamy na szlaku dwie osoby. W dodatku z Polski. Panowie (ojciec i syn) wchodzili z przeciwnej strony - od Mathon. Jak się potem okazało na zejściu, nasza opcja z wyjściem z Ischgl była dużo lepsza. Idąc z Mathon chyba bym zdechła w połowie drogi, albo co najmniej gryzła kamienie. Tak więc, brawo my!
Górska wersja tapety Windows
Na szczycie oczywiście wpisujemy się w zeszyt, coby jakiś ślad po sobie zostawić, odpoczywamy trochę, chłoniemy chwilę doprawioną alpejskim powietrzem i rzucamy się w wir foto uwieczniania okolicy przecudnej urody.
Tu my byli
Szczytujemy
Making of
Ale jak to?! Nie ma już czekolady?!
Po zdobyciu szczytu i chwilę po tym, jak mówią, że jeszcze trzeba ruszyć kopytkami
Po niedługim czasie przypomniał sobie o nas wiatr i zasugerował, delikatnie pizgając po tyłku, że już czas ruszyć kopytka w dół, co też grzecznie uczyniliśmy, powoli zostawiając za sobą skały oraz kamloty, wracając na tereny bardziej łąkowe oraz trawiaste i przechodząc przez Außerbergle 2080 m n.p.m.. Temu miejscu też nie można odmówić uroku, szczególnie, że taki widok potrafi być naprawdę sielski. O ile go sobie oczywiście nie zagłuszaliśmy naszym sapaniem.
Tu też my byli
Alternatywa dla kredytu - Komu? Komu?
Zejście do Mathon
To był piękny i bardzo widokowy dzień, jednak pod koniec marzyliśmy, by już być na dole, w Mathon, i czekać na autobus do Ischgl, bo kopytka gdyby mogły popukałyby się za nas w czoła. Ale, nie ma co jęczeć, gdy wiadomo, po co się schodzi - radlerek, albo dwa, góra pińć, to najlepsza nagroda, więc zum Wohl!
A w kolejnej relacji zabierzemy Was trochę wyżej. Też w okolicy, więc możecie typować, gdzie nas poniosło.