Kawałek nad Przełęczą Przegibek
Zgodnie z poprzednim wpisem zapowiadającym relacje ze świeżo otwartego sezonu wędrówkowo-zwiedzającego, spieszę do Was ze słonecznymi i malowniczymi obrazkami z Beskidu Małego, kiedy to praktycznie - nie ma się co oszukiwać - w środku zimy, doświadczyliśmy przecudnie wiosennej aury, która nawiedziła okolicę tak po prostu, sama z siebie i nie potrzebowała do tego topienia Marzanny.
Wzięliśmy wolny piątek w pracy - w końcu trzeba urlop wykorzystywać - i skoro świt ruszyliśmy naszym kochanym Ero-Tico z Wrocławia w kierunku Bielska-Białej. Oczywiście nie ominęły nas korki i remonty, ale ponieważ pogoda była zacna - mimo wcześniejszych prognoz o opadach deszczu - nie zrobiło to na nas najmniejszego wrażenia. Pierwszym wyzwaniem było znalezienie początku szlaku, którym chcieliśmy wchodzić w kierunku naszego celu. Musieliśmy dotrzeć do osiedla w Bielsku-Białej, które zwie się Straconka. Stamtąd był już tylko przysłowiowy rzut beretem do Przełęczy Przegibek, gdzie zostawiliśmy nasz zielony krążownik szos i poszliśmy szlakiem przed siebie, leśną drogą.
Ruszamy szlakiem niebieskim, który po niedługim czasie się urywa, bo mądrzy wycinacze drzew nie pomyśleli o oznaczeniach na nich namalowanych. Po na szczęście niedługim bieganiu po okolicznych chaszczach dochodzimy do miejsca, gdzie szlak kontynuuje swój bieg tak, jak bozia przykazała.
Wybrany przez nas szlak idealnie się nadaje na nieforsowny spacer, co i w naszym przypadku miało znaczenie, bo urazy i kontuzje się z nami ostatnio przyjaźnią wyjątkowo mocno.
Przy takiej wiosennej aurze można było iść spokojnie, wysłuchiwać donośnych ptasich śpiewów i wystawiać facjatę do słońca, które grzało bez żadnych zahamowań.
Jakieś resztki śniegu też się znalazły :)
Idealna ścieżka na wczesnowiosenny spacer
Dreptaliśmy sobie spokojnie ścieżkami Lasu Sokołowskiego, ciesząc się spokojem, pogodą i sobą. Mimo stosunkowo późnej pory, przed dojściem do Schroniska na Magurce nie spotkaliśmy na szlaku nikogo. Uwielbiam ten klimat, natura, przestrzeń i my z intensywnym błękitem nieba ponad nami.
Po dotarciu na Magurkę zatrzymujemy się na chwil parę w schronisku, dopadamy się do wielkich kubków herbaty z cytryną i dopychamy standardowo bułką, zagryzaną czekoladą. Po takim ładowaniu akumulatorków można ruszać dalej w kierunku naszego celu, jaki sobie obraliśmy. Z Magurki na Czupel, wg mapy, mamy około godzinę marszu.
Przez krótką chwilę musimy ostrożniej stawiać kroki, bo w zacienionych miejscach było trochę oblodzonych fragmentów, a ponieważ nasze uzębienie kochamy wyjątkowo mocno, nie mogliśmy pozwolić, by wbiło się w te lodowe placki.
Na temat widoczności przy takiej pogodzie nie muszę się chyba szczególnie wypowiadać, bo widać, że było miodzio. Spokojnie można było rzucić okiem na pozostające w dole okoliczne wsie i miejscowości.
Durne zdjęcie w kolekcji musi być, więc po dotarciu na Czupel postanowiłam zdobyć dodatkowo jakiś pniak. Mój pniak, pniaczek, pniaczunio, niczym skarb Golluma. Chyba stworzę jakiś autorski ranking pniakowych durno-fotek. ;)
Ucieszona facjata mówi wszystko. Wejście na ten w sumie niewysoki, beskidzki szczyt, jak najbardziej udane. Po spędzeniu kilku chwil na górze, można było ruszać w drogę powrotną do autka, coby nas zawiozło w kolejne miejsce przeznaczenia.
Jak już wspominałam na naszej weekendowej mapie pojawił się Inwałd, z hotelową miejscówką, w której spędziliśmy czas pełen relaksu, o czym napiszę w kolejnej notce.
Kawałek nad Przełęczą Przegibek Zgodnie z poprzednim wpisem zapowiadającym relacje ze świeżo otwartego sezonu wędrówkowo-zwiedzając...