O tym, że miałam parcie na to, by zacząć biegać, wspominałam na blogu już jakiś rok temu. Jak widać, miękka faja ze mnie, bo do całej sprawy zabierałam się jak pies do jeża i guzik z tego przez cały rok wyszło.
Ze względu na siedzącą pracę, która notabene potrafi człowieka zmęczyć i dodatkowo sprawić, że będę cierpieć na płaskodupie, powiedziałam dosyć. Tym razem do sprawy podeszłam inaczej i najpierw zakupiłam buty biegowe. Znając moje wrodzone, delikatne skąpstwo i praktyczność, nie mogłam przecież pozwolić, by rzeczone obuwie się zmarnowało na skutek braku używalności. Na prędce dokupiłam najprostsze spodnie oraz bluzę (dzięki ci panie za taki przybytek, jak Decathlon) i tym sposobem stałam się posiadaczką swojego pierwszego stroju do biegania.
OK, przyodziewek jest, chęci są, miejsca do truchtania też co niemiara, więc nie pozostało mi nic innego, jak się sprawdzić.
Mądrzy z biegowego światka powiadają, żeby spróbować biec bez przerwy 12 minut - bua, ha, ha, chyba 12 metrów. :D
A tak na poważnie, to po przebiegnięciu może z 500 m mój mózg zaczął otrzymywać sygnały od poszczególnych części mego ciała:
- Ręce zdawały się krzyczeć: Po kiego licha ta wariatka tak nami macha?!
- Płuca nie miały sił, by krzyczeć, ale za wszelką cenę chciały wyleźć przez cycki i chyba kopnąć mnie w dupę.
- Serce po początkowych próbach wyjścia gardłem, chciało ostatecznie wyleźć ze mnie uszami.
Na nieszczęście mych członków przeżyłam i mało tego, uparcie staram się biegać dalej. Kolejne przebieżki lądują na moim koncie. Za każdym razem staram się pobiec ciut dalej, ciut dłużej. Jestem przekonana, że z czasem będę mogła pobiec też szybciej, bo póki co to mój bieg nie jest dużo szybszy od marszu. A może ja po prostu za szybko chodzę? - Tej opcji będę się trzymać. ;) A póki co się zastanawiam, kiedy będę w stanie przebiec 10 km. Mam nadzieję, że niedługo. W końcu nic tak nie motywuje, jak progres.