, , ,

Wrześniowy Tyrol - Dzień I

22.7.13


To, że w ogóle wybraliśmy się wtedy (wrzesień 2011) w Alpy, to czysty przypadek. Zupełnie przez przypadek natrafiłam na ofertę zakupów grupowych, która pozwoliła nam na ten mały wypad w przystępnej cenie. A czemu pojechaliśmy akurat we wrześniu - po prostu - wcześniej nie mielibyśmy jak.
Jakby nie było, ten wyjazd zrodził się pod szczęśliwą gwiazdą, o czym za chwilę. :)

Jak każdy piechur wie, planowanie wyjazdu w góry z dużym wyprzedzeniem wiąże się z ryzykiem trafienia kiepskiej aury, która średnio będzie sprzyjała wędrówce. Niemniej jednak stwierdziliśmy, że najwyżej będziemy się gapić z okna na alpejskie chmurne mleko. Na początku września byliśmy już wręcz przekonani, że ładną, wędrówkową pogodę, to sobie pooglądamy wyłącznie na zdjęciach, a to za sprawą frontu, który przyniósł pierwsze opady śniegu. Ja oczywiście na bieżąco śledziłam obrazy z dostępnych kamer internetowych i nie wyglądało to obiecująco. Granica opadu śniegu oscylowała w okolicy 900 m n.p.m., więc szykowaliśmy się na śniegową, mokrą ciaplugę.
Pomału się pakowaliśmy, kompletując to wszystko, co nam się zwykle w górkach przydaje i z uporem maniaka (ja) śledząc prognozy pogody - przeleciałam chyba wszystkie możliwe serwisy pogodowe w Austrii i nie tylko. :D I chyba mogę się zatrudnić jako alpejski zaklinacz słońca, bo na dwa dni przed naszym wyjazdem, pogoda zmieniła się diametralnie. Wyjeżdżając z Wrocławia już wiedzieliśmy, że w Alpy wróciło późne lato. Pozostało nam więc odprawić jakoweś modły, coby się ta późno letnia aura utrzymała i dała nam się nacieszyć alpejską przyrodą.

Wyruszyliśmy z Wrocławia ok. 3 nad ranem. Zdecydowaliśmy się nie jechać przez Czechy i pojechaliśmy przez Niemcy (nawet nie było dużego korka w okolicy Monachium - a rozpoczynał się Oktoberfest). Na miejsce - do miejscowości Untermühl Kappl - dotarliśmy po ok. 12 godzinach jazdy naszym szaleństwem Ero-Tico. :D Małżon mówi, że jak to autko kiedyś padnie, to szybę z winietką zostawi sobie na pamiątkę. :D

Na miejsce dotarliśmy bez najmniejszych problemów. No może trochę gorąco dawało mi się we znaki, bo ja ogólnie nie lubię, a w zasadzie nie mogę jeździć autem, bo przy dłuższych trasach kończy się to zwykle tym, że najchętniej wsadziłabym facjatę do worka i jej z niej nie wyciągała. W każdym razie mój błędnik ma mnie w nosie i za nic nie chce ze mną współpracować.

Dojeżdżamy na górę, autko dzielnie dawało radę na serpentynkowym podjeździe. Za chwilę mogliśmy się wypakować i przenieść wszystkie klamoty do pokoju w pensjonacie Apart Sebastian.

Mieliśmy wprawdzie ambicje, żeby po przyjeździe od razu gdzieś połazęgować, jednak zmęczenie jazdą zrobiło swoje i po ogarnięciu się, kąpieli, posiłku, mieliśmy siłę jedynie na posiedzenie na balkonie i przywitanie się z Mittagkopf 2249 m n.p.m., na który też w kolejnych dniach zawitaliśmy. :)

P.S. Magda, doczekasz się fotek. Twa cierpliwość zostanie nagrodzona. ;)

Sprawdź też:

OSTATNIE

ARCHIWUM