Znów nieprzebrane ilości wody w Wiśle - i nie tylko - upłynęły, a doby ze swoimi godzinami za nic nie chciały się wydłużyć. Dni mijały, a ja nie potrafiłam znaleźć odpowiedniej chwili, by wysilić me mózgowie do napisania kilku górskich słów. W końcu dzisiaj, nie zważając na to, że pracy do zrobienie mnóstwo, że alergia daje o sobie znać i powoduje ogólne zamulenie na skutek kataru, powiedziałam sobie - dosyć. Muszę coś napisać, muszę, bo - parafrazując pana Stuhra - inaczej się uduszę.
Spięta, zwarta i gotowa, oto jestem z porcyjką szlakowych nowinek. Co nieco się wydarzyło, więc kilka postów z pewnością powstanie. :)
Dzisiaj jednak wracam do dnia 14 kwietnia, kiedy to pogoda po dniach jesiennej ciaplugi postanowiła wyciągnąć słońce z szuflady i podzielić się nim z ludem wędrującym i tęskniącym za wycieczkową aurą.
Nie można było siedzieć w domu w takim momencie, więc zebraliśmy się z małżonem "pędzikiem" - nie zważając na to, że jeszcze kilka dni wcześniej choróbsko się mnie trzymało dzielnie i za nic cholerstwo nie chciało sobie pójść - i ruszyliśmy zdobywać nasz pierwszy szczyt w Koronie Gór Polski - Ślężę 718 m n.p.m..
O Ślęży słów kilka:
Ślęża 718 m n.p.m. - z łacińskiego zwana Monte Silentii, czyli Góra Milczenia, jest najwyższym szczytem Masywu Ślęży i całego Przedgórza Sudeckiego. Zalicza się nie tylko do Korony Gór Polski, ale także do Korony Sudetów oraz Korony Sudetów Polskich.
Góra stanowiła ośrodek pogańskiego kultu solarnego miejscowych plemion – jego początki sięgają epoki brązu, a upadek przypada na początki chrystianizacji tych obszarów w X i XI w.
Wyruszyliśmy z Wrocławia w kierunku Sobótki, następnie minęliśmy Sulistrowiczki i dotarliśmy do Przełęczy Tąpadła, gdzie zostawiliśmy nasz wehikuł, a sami udaliśmy się szlakiem na górę.
Jeszcze pusto - po zejściu zastaliśmy tu tłumy ludzi
Zima nie dawała za wygraną
Wyjątkowo wygodna miejscówka ;)
Nieodłączny Towarzysz - Małżon :)
Widok na kościółek na Ślęży z platformy widokowej
Wieża telewizyjna widziana z platformy widokowej
Z Przełęczy Tąpadła ruszamy szlakiem niebieskim, który biegnie początkowo z zielonym ścieżką przez buczynowy las. Po dotarci do Skalnej, szlak niebieski odbija od zielonego w stronę ślężańskiego szczytu. Wdrapujemy się po skałkach na górę. Sama trasa ze względu na niedużą wysokość Ślęży nie jest szczególnie wymagająca. Niemniej jednak nie polecam jej (i w sumie żadnej innej też nie) po przebytej chorobie. Moje płuca i oskrzela przypomniały o sobie i jęły się buntować - one dalej nie idą! No widział ktoś taką niesubordynację organów wewnętrznych?! Zamiast się gadziny cieszyć, że w końcu świeże powietrze, z dala od miejskiego smrodku, to nieee. Myślałam, że je wypluję, ale że uparte dziewczę ze mnie, to wylazłam na górę, ślizgając się na resztkach zalegającego śniegu i taplając się w wiosennym błotku. :)
Dziwnym trafem na powrocie już nic się nie buntowało, a i kaszel jakby zapomniał, że mi wcześniej towarzyszył. Tak, zdecydowanie - góry leczą. :)
W dół schodziliśmy ścieżką znakowaną na żółto. Mijały nas tabuny osób, które podobnie jak my postanowiły wykorzystać wiosenną aurę. Jedyną niedogodnością na tym szlaku mogła być spora ilość spływającej wody - wszak śnieg się musiał jakoś roztapiać. Dla niektórych jednak był to chyba zbyt niecodzienny widok, powodujący negatywne emocje w stylu - "Wyciągnąłeś mnie tutaj, to mnie teraz nieś". Nie wiem dlaczego, ale zawsze w takich momentach, jak tak sobie posłucham tych wszystkich ludzików, roześmianego rogala mam od ucha do ucha, żeby nie powiedzieć, że dookoła głowy. :) Zdecydowanie - górki są fajne, a niektórzy ludzie osobliwie specyficzni.
Znów nieprzebrane ilości wody w Wiśle - i nie tylko - upłynęły, a doby ze swoimi godzinami za nic nie chciały się wydłużyć. Dni mijały, a j...