Pozostawiając z tyłu głowy dziecięce, nadmorskie wspomnienia, o których możecie poczytać w jednym z ostatnich tekstów, przeniosę się teraz to czasów również zamierzchłych, aczkolwiek nie tak prehistorycznych.
Uwaga - następuje teleportacja do roku 2007, kiedy to z jeszcze wtedy niemałżem stwierdziliśmy, że nasz pierwszy, wspólny urlop spędzimy nie w górach, a nad naszą, polską, wielką, "bałtycką kałużą".
Skoro postanowiliśmy, pozostało więc znalezienie miejscówki, gdzie powieziemy nasze tyłki. Zasiadłszy do laptopowej maszyny i rozgrzawszy paluchy oraz klawiaturę do czerwoności, przekopując się przez pierdyriald ofert z nadmorskich miejscowości, ostateczny wybór padł na Rewal.
Czemu akurat Rewal? W sumie nie umiem teraz odpowiedzieć na to pytanie. A może po prostu dostaliśmy od właścicieli jednego z tamtejszych pensjonatów najbardziej sensowną odpowiedź. A może dlatego, że mieliśmy tam bezpośrednie połączenie z Wrocławia. Tak, tak, to były jeszcze te czasy, kiedy nie rozbijaliśmy się Ero-Tico. Never mind. :)
Tak więc pewnego sierpniowego wieczora zapakowaliśmy nasze szanowne zadki w PKS (o dziwo obyło się bez oddawania kolacji w moim wykonaniu - hurra!), coby wczesnym rankiem dotrzeć nad nasz Bałtyk.
Było turbo-wcześnie więc nie mogliśmy się jeszcze zakwaterować. Zostawiliśmy jednak zbędne klamoty na recepcji naszej kwatery i podreptaliśmy w stronę morza i na mały rekonesans (czyt. poszukiwanie sklepu z żarciem) miejscowości.
Nie mogło zabraknąć powitania z ptaszyskami i próbnej taplaniny w bajorku. Z wrzątkiem kałuża oczywiście nie miała nigdy do czynienia, stąd i mój wyraz facjaty, jak u srającego kota na puszczy. Kataru się nie nabawiłam, więc może i mam jakieś predyspozycje, żeby zostać morsem - kto, to wie. :)
Po rekonesansie i powrocie na kwaterę celem zameldowania się, rzuciłam się do wypisywania kartek, żeby zdążyły dotrzeć do adresatów przed naszym powrotem. Trzeba się było streszczać, bo wszyscy wiemy, że nasza poczta to instytucja specjalnej troski. Świńskim kłusem pognaliśmy więc do skrzynki, a potem już w bardziej cywilizowany sposób (czyt. na emeryckiego spacerowicza) podreptaliśmy ponownie w kierunku plaży. Bynajmniej nie po to, by się na niej wylegiwać, bo ta już zdążyła pokryć się ludzką stonką.
Wylegiwanie się wśród takiego tłumu mogło się skończyć - w najlepszym wypadku - urazem głowy, spowodowanym przez wszechobecne grabki i łopatki, tudzież inne foremki, dmuchane rekiny, etc., które miały zapewnić spokój plażującym rodzicom rozwrzeszczanych dzieciaków. O nie, nie jesteśmy ani masochistami, ani tym bardziej kaskaderami, więc ograniczyliśmy się tego dnia do nabijania kilometrów, wałęsając się wzdłuż brzegu.
Po ogarnięciu informacji zawartych na mapie, mieliśmy kilka typów na temat tego, gdzie pójść i co robić, choć i tak, mimo wszystko uważam, że czasu mieliśmy aż nadto. Nie jestem więc sobie w stanie wyobrazić, że mielibyśmy tam spędzić dwa tygodnie. Toż bym chyba z nudów żarła piasek. ;)
Obczaiwszy już okolicę i mając w głowie mapę ze wszystkimi możliwymi miejscami, gdzie dają papu, ustalaliśmy plan działania na dzień następny, kiedy to w planach było przetuptanie się do położonej po sąsiedzku miejscowości, jaką jest Trzęsacz.
Pozostawiając z tyłu głowy dziecięce, nadmorskie wspomnienia, o których możecie poczytać w jednym z ostatnich tekstów , przeniosę się teraz...