Życie.Me ma się całkiem dobrze, ale wychodzę z założenie, że zawsze może być lepiej. Przychodzi Was tutaj coraz większa gromadka, więc k...
Moje górskie skrzywienie sprawia, że zainteresowanie tą tematyką nie sprowadza się wyłącznie do typowo turystycznego przemierzania wyznaczonych szlaków. Gdy sama akurat nie dreptam, śledzę tych wszystkich pro i kibicuję im w walce o najwyższe górskie zdobycze, trzymając za nich kciuki i życząc zawsze tyle samo szczęśliwych zejść, co wejść.
Niestety, życzenia czasami mijają się z wysokogórską rzeczywistością, a górskie wydarzenia pokazują, że okrutny los nie wybiera, a sytuacja zaistniała w czasie zimowego wejścia na Broad Peak dokumentnie podzieliła nie tylko świat himalaistów, ale również resztę społeczeństwa.
Mając powyższe na uwadze, nie mogłam sobie odpuścić przeczytania książki Jacka Hugo-Badera "Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak". Nie wiedziałam czego się spodziewać, gdyż nie znałam i - póki co - nie znam jego wcześniejszych publikacji, jednak ani przez moment nie czułam rozczarowania i ze swojej strony polecam przeczytanie.
To pozycja, w której autor przedstawił swoją próbę poszukiwania zrozumienia dla wydarzeń, które rozegrały się na zlodzonych zboczach Broad Peak-u. Poszukiwania karkołomnego, bo prowadzonego tam, gdzie się to wszystko zaczęło. Jeśli dodać do tego rozmowy i próbę wspólnych działań z rodzinami tych, którym nie udało się wrócić, otrzymujemy emocjonalną jazdę bez trzymanki.
One towarzyszą każdemu - zawsze i wszędzie. Są skrajnie różne. Z jednej strony - euforia i pełnia szczęścia płynące z realizacji celów i obcowania z naturą, z drugiej - agresja, strach, zawiść, nawet nienawiść. Stres i negatywne doświadczenia robią swoje, pochłaniają i wyniszczają, budując mury.
Samo zdobywanie gór to nie tylko krajobrazy przecudniej urody, to też - i przede wszystkim - morderczy wyścig z czasem, którego podejmują się nieliczni i nie wszyscy go wygrywają. Bo wspinaczka to nie tylko blaski, to też cienie i skryte w nich ludzkie dramaty. Jak bardzo trzeba trzymać emocje na wodzy, by osiągnąć cel i być w stanie przetrwać w strefie śmierci, wiedzą tylko ci, którzy tego doświadczyli. Dlatego nie można oceniać tego, co dzieje się w ludzkiej głowie w momencie skrajnego zmęczenia, na pograniczu choroby wysokościowej. I tutaj duży plus dla autora - nie ocenia. Otwarcie pisze, że nie znajdował się sytuacji tak ekstremalnej, więc tylko stara się zrozumieć, tak po ludzku, czego nie można powiedzieć o niektórych.
Wzięcie udziału przez autora w wyprawie poszukiwawczej dla niektórych było sprawą dość karkołomną. Nie mogło oczywiście zabraknąć stwierdzeń, że pismak-hiena jedzie szukać sensacji. Nic z tych rzeczy. Czytając tę książkę, odnosi się wrażenie, że zdobywanie zaufania rodzin i bliskich wspinaczy było dla autora największym wyzwaniem i za nic nie chciał tego już zdobytego zaprzepaścić.
Ścierał się z przeróżnymi reakcjami obecnych w grupie poszukiwawczej osób i odbierał lekcje pokory. To była nie tylko wyprawa wysokogórska. To była wyprawa, która miała przynieś zrozumienie i spokój uczestnikom dramatu. Doceniam trud, jaki włożył autor w zdobywanie informacji bezpośrednio u źródeł. Rozmowy z rodzicami, bratem, narzeczoną zaginionych, oraz tymi, którzy wrócili cało, nie należały do łatwych, nie odbywały się na pstryknięcie palcem, ale w końcu, słowa zaczynały płynąć i w natłoku emocji przechodziły od oskarżeń, gdybań, do postanowień, które miałyby w niedalekiej przyszłości zaowocować zdobyciem szczytu. Z czyich ust padło takie postanowienie? Kto chce tam wrócić? Tego Wam nie napiszę, dodam tylko, że nie będzie to nikt z pierwotnej i częściowo tragicznej wyprawy.
Aby oddać atmosferę, jaka panowała po zakończeniu pierwotnej wyprawy zimowej, autor zadał sobie trud przeczesania internetowych komentarzy i część z nich zawarł w książce. Jak się można domyślić, o jazgot i plucie jadem wśród komentatorów nie trudno. Głosy samozwańczych znawców wszystkiego, raz po raz, wyskakiwały spod palców owych krzykaczy skrytych za ekranami swoich domowych komputerów. Gdyby to były głosy tylko tych, pal sześć, bo każdy temat ma swoich etatowych i zawsze-wszystkowiedzących-znawców. Jednak tutaj larum podniosło się też i w środowisku górskim, zaczęły padać oskarżenia. Odniosłam wrażenie, jakby za wszelką cenę szukano kozła ofiarnego, na którym można się wyżyć, którego można udupić. Czyżby niektórzy zapomnieli, że to nie była wycieczka szkolna? Że to ten rodzaj sportu (tak, sportu) wyczynowego, który nie tylko jest wymagający, ale też morderczy...
Ta książka to nie tylko obraz gór i wspinaczy, to opis pragnień, ambicji i motywacji, jakie kierują uczestnikami wypraw wysokogórskich. Jednoznaczne wskazany jest również fakt, że tam zagrożeniem jest wszystko: wysokość, temperatura, lód, wiatr, lawiny, etc., a idący walczyć z żywiołem są świadomi tego na co się piszą i jak to się może skończyć.
Mimo tego wszystkiego, taki rodzaj wspinaczki, adrenaliny i ekstremalnych doznań, powoduje swoisty rodzaj uzależnienia. Sami wspinacze przyznali bowiem, że mimo zagrożeń, to w górach czują, że żyją, a po powrocie z wypraw ciężko im się odnajdować w życiu codziennym, bo codzienność hamuje, drażni i przytłacza. Dlatego wracają. Wracają, by żyć bardziej... Ale czy to jest powód, dla którego ogół powinien ich potępiać? Moim zdaniem - nie.
Niestety, życzenia czasami mijają się z wysokogórską rzeczywistością, a górskie wydarzenia pokazują, że okrutny los nie wybiera, a sytuacja zaistniała w czasie zimowego wejścia na Broad Peak dokumentnie podzieliła nie tylko świat himalaistów, ale również resztę społeczeństwa.
Mając powyższe na uwadze, nie mogłam sobie odpuścić przeczytania książki Jacka Hugo-Badera "Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak". Nie wiedziałam czego się spodziewać, gdyż nie znałam i - póki co - nie znam jego wcześniejszych publikacji, jednak ani przez moment nie czułam rozczarowania i ze swojej strony polecam przeczytanie.
To pozycja, w której autor przedstawił swoją próbę poszukiwania zrozumienia dla wydarzeń, które rozegrały się na zlodzonych zboczach Broad Peak-u. Poszukiwania karkołomnego, bo prowadzonego tam, gdzie się to wszystko zaczęło. Jeśli dodać do tego rozmowy i próbę wspólnych działań z rodzinami tych, którym nie udało się wrócić, otrzymujemy emocjonalną jazdę bez trzymanki.
EMOCJE
One towarzyszą każdemu - zawsze i wszędzie. Są skrajnie różne. Z jednej strony - euforia i pełnia szczęścia płynące z realizacji celów i obcowania z naturą, z drugiej - agresja, strach, zawiść, nawet nienawiść. Stres i negatywne doświadczenia robią swoje, pochłaniają i wyniszczają, budując mury.
Samo zdobywanie gór to nie tylko krajobrazy przecudniej urody, to też - i przede wszystkim - morderczy wyścig z czasem, którego podejmują się nieliczni i nie wszyscy go wygrywają. Bo wspinaczka to nie tylko blaski, to też cienie i skryte w nich ludzkie dramaty. Jak bardzo trzeba trzymać emocje na wodzy, by osiągnąć cel i być w stanie przetrwać w strefie śmierci, wiedzą tylko ci, którzy tego doświadczyli. Dlatego nie można oceniać tego, co dzieje się w ludzkiej głowie w momencie skrajnego zmęczenia, na pograniczu choroby wysokościowej. I tutaj duży plus dla autora - nie ocenia. Otwarcie pisze, że nie znajdował się sytuacji tak ekstremalnej, więc tylko stara się zrozumieć, tak po ludzku, czego nie można powiedzieć o niektórych.
BLISCY
Wzięcie udziału przez autora w wyprawie poszukiwawczej dla niektórych było sprawą dość karkołomną. Nie mogło oczywiście zabraknąć stwierdzeń, że pismak-hiena jedzie szukać sensacji. Nic z tych rzeczy. Czytając tę książkę, odnosi się wrażenie, że zdobywanie zaufania rodzin i bliskich wspinaczy było dla autora największym wyzwaniem i za nic nie chciał tego już zdobytego zaprzepaścić.
Ścierał się z przeróżnymi reakcjami obecnych w grupie poszukiwawczej osób i odbierał lekcje pokory. To była nie tylko wyprawa wysokogórska. To była wyprawa, która miała przynieś zrozumienie i spokój uczestnikom dramatu. Doceniam trud, jaki włożył autor w zdobywanie informacji bezpośrednio u źródeł. Rozmowy z rodzicami, bratem, narzeczoną zaginionych, oraz tymi, którzy wrócili cało, nie należały do łatwych, nie odbywały się na pstryknięcie palcem, ale w końcu, słowa zaczynały płynąć i w natłoku emocji przechodziły od oskarżeń, gdybań, do postanowień, które miałyby w niedalekiej przyszłości zaowocować zdobyciem szczytu. Z czyich ust padło takie postanowienie? Kto chce tam wrócić? Tego Wam nie napiszę, dodam tylko, że nie będzie to nikt z pierwotnej i częściowo tragicznej wyprawy.
LUDZKI JAZGOT
Aby oddać atmosferę, jaka panowała po zakończeniu pierwotnej wyprawy zimowej, autor zadał sobie trud przeczesania internetowych komentarzy i część z nich zawarł w książce. Jak się można domyślić, o jazgot i plucie jadem wśród komentatorów nie trudno. Głosy samozwańczych znawców wszystkiego, raz po raz, wyskakiwały spod palców owych krzykaczy skrytych za ekranami swoich domowych komputerów. Gdyby to były głosy tylko tych, pal sześć, bo każdy temat ma swoich etatowych i zawsze-wszystkowiedzących-znawców. Jednak tutaj larum podniosło się też i w środowisku górskim, zaczęły padać oskarżenia. Odniosłam wrażenie, jakby za wszelką cenę szukano kozła ofiarnego, na którym można się wyżyć, którego można udupić. Czyżby niektórzy zapomnieli, że to nie była wycieczka szkolna? Że to ten rodzaj sportu (tak, sportu) wyczynowego, który nie tylko jest wymagający, ale też morderczy...
Ta książka to nie tylko obraz gór i wspinaczy, to opis pragnień, ambicji i motywacji, jakie kierują uczestnikami wypraw wysokogórskich. Jednoznaczne wskazany jest również fakt, że tam zagrożeniem jest wszystko: wysokość, temperatura, lód, wiatr, lawiny, etc., a idący walczyć z żywiołem są świadomi tego na co się piszą i jak to się może skończyć.
Mimo tego wszystkiego, taki rodzaj wspinaczki, adrenaliny i ekstremalnych doznań, powoduje swoisty rodzaj uzależnienia. Sami wspinacze przyznali bowiem, że mimo zagrożeń, to w górach czują, że żyją, a po powrocie z wypraw ciężko im się odnajdować w życiu codziennym, bo codzienność hamuje, drażni i przytłacza. Dlatego wracają. Wracają, by żyć bardziej... Ale czy to jest powód, dla którego ogół powinien ich potępiać? Moim zdaniem - nie.
Alpinizm i Himalaizm
- 9.1.15
DŁUGI FILM O MIŁOŚCI, POWRÓT NA BROAD PEAK - Jacek Hugo-Bader | Recenzja z ludzkim jazgotem w tle
Moje górskie skrzywienie sprawia, że zainteresowanie tą tematyką nie sprowadza się wyłącznie do typowo turystycznego przemierzania wyzn...
Zamek Moszna
Po spacerowym szwendaniu się po przyległym parku zamkowym, zebraliśmy nasze szanowne tyłeczki i udaliśmy się w kierunku naszego celu, w poszukiwaniu - po pierwsze - kasy, żeby kupić bilety i ustalić godzinę wejścia, a po drugie kibelka. Jego znalezienie nie wiązało sie jednak z natychmiastową ulga i euforią, bo kolejka do niego była długa niczym średniowieczne zastępy rycerskie. Ale, żeby nie było, podołaliśmy.
Ze względu na iście niedzielną rzeszę zwiedzających, po zakupie biletów mieliśmy jeszcze sporo czasu do wejścia. Zaliczyliśmy więc zamkową kawiarnię, wciągając po waniliowym latte #omnomnom.
Zanim nasza grupa została zawołana przez panią przewodnik, zdążyliśmy popodziwiać budowlę z zewnątrz i trzeba przyznać, że ten, kto ją wznosił miał fantazję. Zacnie się prezentuje, bez dwóch zdań.
Gdy już głowy mieliśmy pełne od zewnętrznych detali, a liczenie zamkowych wieżyczek za nic nam nie wychodziło, przyszedł czas, by zanurzyć się trochę w zamkowej przeszłości i liznąć nieco historii. Liczyłam bardzo mocno na panią przewodnik i jej opowieści. Nie ma bowiem nic gorszego niż zwiedzanie z pseudo-przewodnickim pitu, pitu. Pani się spisała, choć mogłaby mówić trochę wolniej, bo jak zwiedzam, to się czasami wyłączam i nie dociera do mnie to, co przewodnik próbuje przekazać. No, ale to już taki mój defekt.
Zwiedzanie zamkowych pomieszczeń rozpoczęliśmy przy recepcji, w holu, z którego przeszliśmy do kawiarni, w której uprzednio raczyliśmy się kawowym napojem.
Ornamenty na kominku w kawiarni
Ornamenty na suficie w holu
Kasetonowy sufit nad kawiarnią
Uprawiając grupowe przytulanie się i deptanie po sobie na schodach górujących nad zamkową kawiarnią, wysłuchujemy opowieści pani przewodnik o dalszej części zamkowych historii.
Dowiadujemy się m.in., że według legendy, miejscowość Moszna w średniowieczu należała do Zakonu Templariuszy (czyżby skubańcy wszędzie mieli swoje miejscówki?). W XVII wieku właścicielami Mosznej była rodzina von Skall, a po śmierci właścicielki z owej rodziny, w wieku XVII wieś przeszła w ręce nadmarszałka dworu Fryderyka Wielkiego - Georga Wilhelma von Reisewitz'a. Z tego też okresu pochodzi środkowa część dzisiejszego zamku. Rodzina von Rosewitz nie ogarnęła jednak rodzinnych interesów i w roku 1771 utraciła Moszną, a majątek w drodze licytacji został zakupiony przez Leopolda von Seherr-Thossa. W drugiej połowie XIX wieku Karl Gotthard Seherr-Thoss sprzedał Mosznę Heinrichowi Erdmannsdorfowi, który chyba od takich dóbr bardziej wolał brzęk monet, bo dość szybko zbył Mosznę Hubertowi von Tiele-Wincklerowi.
Od tego nazwiska zaczyna się zabawa z zamkowym wyglądem i jego budową, a pomysłodawcą i samym budowniczym obiektu po częściowym pożarze barakowego pałacu był syn Huberta Franz, który wydumał sobie, że zamek będzie miął 365 pomieszczeń (ciekawe kto to sprzątał?!) i 99 wież i wieżyczek.
Zamek jest mieszanką stylów, a przechodzenie przez zamkowe pomieszczenia zaowocowało u mnie skrętem głowy w kierunku coraz to innych detali, które aż proszą, by stwierdzić, że właściciel i pomysłodawca budowli musiał mieć jakiś kompleks (na cholerę komu tyle pomieszczeń i 99 wież?!), lubił pawie (jeść?, polować na nie?, a może coś jeszcze innego). Serio, tam motyw pawia przejawia się wszędzie nie tylko w Sali Pod - jakże by inaczej - Pawiem.
Zwiedzamy również bibliotekę. Co ja bym dała za takie regały... Niestety oryginalnego księgozbioru nie uświadczyliśmy - Armia Czerwona w czasie wojny zrobiła swoje, niszcząc wszystko.
Wycieczkę kończymy w zamkowej kaplicy, pod którą znajdują się krypty - niestety puste, bo woda nie pozwoliła na zagrabienie swoich miejsc i zawsze się tam podnosiła.
Po wyjściu na zewnątrz, doświadczyliśmy niemałego rozczarowania, gdy okazało się, że to już koniec. Zdecydowanie, czuję niedosyt, bo jak już się człowiek napatrzy na tak dużą budowlę, chce wiedzieć, co jest w środku i zwiedzić jak najwięcej. Niestety, dla turystów został udostępniony zaledwie ułamek tego, co skrywają zamkowe ściany.
Jeśli więc nie macie pomysły na aktywne spędzenie weekendowego dnia, pakujcie się w auto i uderzajcie w kierunku owego zamku. Nie zapomnijcie zapakować wałówki i koca, bo okoliczny teren jest idealny do leżakowania na trawie.
Ale, jeśli już tam zawitacie, to miejcie na uwadze, że przez długi czas po wojnie, w zamku znajdował się szpital. A teraz, oprócz samego zamku w Mosznej znajduje się również Centrum Terapii Nerwic, więc jak tam będziecie nie dajcie swoim partnerom, tudzież partnerkom pretekstu do pozostawienia Was tam. Grzeczni bądźcie i nie denerwujcie się, gryząc wszystkich na około. ;)
A czy warto tam w ogóle pojechać? Warto, bo okolica sprzyja relaksowi i nawet jeśli z historią wszelką jesteś na bakier, to sobie chociaż zrobisz piknik w całkiem przyjemnych okolicznościach przyrody.
Informacje praktyczne
Dojazd:
Nie wiem, jak się ma sytuacja, jeśli jedziemy z innych rejonów Polski, ale dojazd z Wrocławia jest banalny i stosunkowo niedługi.
W każdym razie wystarczy okiełznać mapę i można jechać. Zamek i miejscowość o tej samej nazwie - Moszna - leży w województwie opolskim, w powiecie krapkowickim, w gminie Strzeleczki. Z Opola oraz Prudnika dojedziemy drogą nr 414, a z Krapkowic drogą nr 409.
My we Wrocławiu pakujemy się na A4 i ciśniemy do zjazdu nr 241 na Racibórz/Opole. Kierujemy się na wspomniane Krapkowice i wbijamy na drogę 409, mijamy m.in. Dobrą i Strzeleczki, a po niedługim czasie wjeżdżamy do miejscowości Moszna, gdzie dostrzegamy trochę po partyzancku ustawiony drogowskaz wskazujący drogę do zamku.
Cennik:
Wstęp na teren pałacowo-parkowy (płatne w okresie od kwietnia do października)
- bilet normalny: 6 zł
- bilet ulgowy: 4 zł
Zwiedzanie zamku z przewodnikiem
- bilet normalny: 10 zł
- bilet ulgowy: 7 zł
Zamek Moszna Po spacerowym szwendaniu się po przyległym parku zamkowym , zebraliśmy nasze szanowne tyłeczki i udaliśmy się w kierunku ...
Skoro znalazł się czas na przygotowanie rocznego podsumowania najpopularniejszych wpisów 2014, wypadałoby się zebrać i w końcu wrzucić krótką relację z naszego wypadu do Zamku Moszna.
A czemu akurat dzisiaj mnie naszło na ową relację? Ano dlatego, że jak patrzyłam wczoraj przez okno na ten styczniowy deszcz (!), który w niczym nie ustępuje listopadowemu, to aż się prosi, by trochę wizualnie ocieplić tę aurę. A skoro zeszłoroczny październik więcej miał wspólnego z latem niż z jesienią, relacja zasługuje tym bardziej na to, by ją dzisiaj objawić światu. Skoro za oknem nie ma śnieżnej bieli, niech chociaż będzie kolorowo, czyt. ładniej.
Mimo że byliśmy świadomi tego, że na miejscu spotkamy rzeszę ludzi, którzy - podobnie jak my - wybrali właśnie tę październikową niedzielę na aktywno-zwiedzające spędzanie wolnego czasu, zabraliśmy znajomych, zapakowaliśmy się w błękitną strzałę i popędziliśmy w kierunku zachodzącego słońca... tfu... opolskiej krainy, skrywającej w swych zakamarkach prawdziwą, zamkową perełkę, którą niektórzy nazywają nawet polskim zamkiem Disney'a. W tej kwestii bym nie przesadzała, ale jakby nie było, to budowla ta na uwagę i odwiedziny zasługuje. Zanim jednak przyjrzymy jej się bliżej, wybraliśmy opcję relaksującego spaceru po sąsiadującym i bardzo dobrze utrzymanym parku. Wybór idealny na rozprostowanie kości po jeździe autem, mimo że droga z Wrocławia nie jest szczególnie długa. A że dodatkowo aura sprzyjała, głupotą by było nie skorzystać i się nie dotlenić w miłych okolicznościach przyrody.
Park w Mosznej ma charakter krajobrazowy, a jego granice płynnie łączą się z otaczającymi go łąkami, polami i lasem. Można więc się szwendać do woli.
Centrum kompleksu parkowego ma już charakter bardziej regularny, a układ ścieżek jest uporządkowany i geometryczny.
Znajdziemy tam aleję lipy, kasztanowców oraz dębów czerwonych, co w zależności od pory roku tworzy niepowtarzalny kolorystyczny spektakl. Alejki biegną wzdłuż kanałów, na brzegach których rosną azalie i różaneczniki. Wiosną park z pewnością zalewa feeria barw kwitnących krzewów. Jeśli dołożymy do tego mostki i wysepki, otrzymujemy urokliwe miejsce, idealne na spędzenie popołudnia. Dzięki sporemu obszarowi, jaki zajmuje park, nawet mimo sporej ilości odwiedzających, można w spokoju odpocząć i pospacerować.
Warto też zapuścić się w głąb parku. Dotrzeć do końca alejek i skręcić do ukrytego tam cmentarza byłych właścicieli parku oraz zamku. Miejsce niewielkie ale z dość dobrze zachowanymi płytami nagrobnymi, które stanowią uzupełnienie opowiadanej przez przewodnika historii zamku i jego włodarzy.
Po spacerze, wypoczęci, jesteśmy gotowi zmierzyć się z tabunem ludzi w zamku i historią budowli, którą, wraz z małymi detalami z wnętrza, przybliżę w następnym wpisie, żebyście teraz od nadmiaru treści nie posnęli.
Park w Mosznej ma charakter krajobrazowy, a jego granice płynnie łączą się z otaczającymi go łąkami, polami i lasem. Można więc się szwendać do woli.
Centrum kompleksu parkowego ma już charakter bardziej regularny, a układ ścieżek jest uporządkowany i geometryczny.
Znajdziemy tam aleję lipy, kasztanowców oraz dębów czerwonych, co w zależności od pory roku tworzy niepowtarzalny kolorystyczny spektakl. Alejki biegną wzdłuż kanałów, na brzegach których rosną azalie i różaneczniki. Wiosną park z pewnością zalewa feeria barw kwitnących krzewów. Jeśli dołożymy do tego mostki i wysepki, otrzymujemy urokliwe miejsce, idealne na spędzenie popołudnia. Dzięki sporemu obszarowi, jaki zajmuje park, nawet mimo sporej ilości odwiedzających, można w spokoju odpocząć i pospacerować.
Warto też zapuścić się w głąb parku. Dotrzeć do końca alejek i skręcić do ukrytego tam cmentarza byłych właścicieli parku oraz zamku. Miejsce niewielkie ale z dość dobrze zachowanymi płytami nagrobnymi, które stanowią uzupełnienie opowiadanej przez przewodnika historii zamku i jego włodarzy.
Po spacerze, wypoczęci, jesteśmy gotowi zmierzyć się z tabunem ludzi w zamku i historią budowli, którą, wraz z małymi detalami z wnętrza, przybliżę w następnym wpisie, żebyście teraz od nadmiaru treści nie posnęli.
Skoro znalazł się czas na przygotowanie rocznego podsumowania najpopularniejszych wpisów 2014 , wypadałoby się zebrać i w końcu wrzucić kró...
Skoro przed kilkoma dniami strona startowa z wujkiem Google krzyczała do mnie Wszystkiego najlepszego, wydawać by się mogło, że pokuszę się o jakieś bardziej życiowe i górnolotne podsumowanie minionych miesięcy. Ale... nie chce mi się, gdyż poświąteczne trawienie wszystkich pyszności w postaci uszek, pierogów, barszczyku, serników i pierniczków zrobiło ze mnie wyjątkowego kanapo-leniwca. Wolę więc skupić się na tym, co w minionym roku na blogu piszczało i przypomnieć teksty, które cieszyły się wśród Was największą popularnością.
Zalecam Wam więc zbudowanie bazy z koca, wskoczenie w idealne zimowe papucie, zadbanie o szamanko i napitek (możecie nawet zrobić falstart i uraczyć się jakimiś bąbelkami), cobyście w czasie tej blogowej, krótkiej podróży w czasie z głodu, tudzież na suchoty nie pomarli.
Gotowi? No to jedziemy! Cała, gorąca dwudziestka pięknie się Wam kłania i zaprasza do czytania.
Jeśli jeszcze nie wiecie, to czytajcie. Ale, kiedy byście nie pojechali i tak będzie miodzio. ;)
Niereformowalność i ignorancja niektórych są czasami porażające. Cóż, grunt, żebyśmy sobie nie mieli nic do zarzucenia w tej kwestii.
Pierdyriald całkiem fajnych pytań do autorki, które mogły Wam trochę naświetlić moją osobę. :)
Plecy, mięśnie i inne członki będą cię kochać. No miłość, przyjaźń i wędrowne jednorożce.
Warto zadbać o dobrą miejscówę, coby się na dziką stonkę nie natknąć.
A ciężko zachować zdrowe zmysły w niektórych sytuacjach, ciężko.
Idźcie, wyjeżdżajcie, zwiedzajcie i nie grzeszcie
Trochę czasu minęło. Poszurałam, popełzałam, miłością jakąś szczególną nie zapałałam do tej aktywności, ale butów nie wywaliłam, więc jeszcze pełzać będę.
Zanim wyprodukowałam swój komentarz odnośnie tego cudu architektury, musiałam pozbierać paszczękę z podłogi i wepchnąć ślepia w oczodoły, które zeń wypadły na skutek turbo-zdziwienia.
Fot. architecti.cz
Jak dla mnie mundial może być co roku. Nic nie poradzę, że się tym jaram, jak dziecko pierwszym w życiu lizakiem.
Powyższą prawdę objawił mi Analytics przecudnej urody. Trochę się zdziwiłam, ale że zaskoczeń nigdy za wiele, to chętnie zapoznam się również z Waszymi typowaniami odnośnie tego, co Was w tym roku najbardziej przyciągnęło/urzekło/zaskoczyło na mym blogowym dziecięciu Życie Me
Wrzucajcie swoje typy, które teksty, tudzież relacje zasłużyły według Was na podium.
Skoro przed kilkoma dniami strona startowa z wujkiem Google krzyczała do mnie Wszystkiego najlepszego , wydawać by się mogło, że pokuszę si...