, , ,

"Cześć" i "Dzień dobry" - Kultura w życiu codziennym i na górskim szlaku

17.5.14

Powitania na górskim szlaku

Każdy z nas, dziecięciem będąc otrzymał większą lub mniejszą porcję wychowania i wiedzy na temat ogólnie pojętej kultury osobistej. Jedni byli bardziej, inni mniej podatni na przeróżne wskazówki wychowawcze, jakie dostawali od starszych od siebie. W moim przypadku, we wprowadzaniu mnie w kulturę życia codziennego i obcowania z innymi ludźmi prym wiodła Babcia. To ona wpoiła mi nawyk (pozytywny, jakby nie było, bo dający poczucie wspólnoty) pozdrawiania innych: znajomych (bliższych i dalszych), sąsiadów, sklepikarzy, etc, ucząc tym samym szacunku do drugiego człowieka.

Kolejnym etapem wtajemniczenia w pozdrawianiu mijanych ludzi stały się górskie wędrówki, w których zakochałam się bez reszty, będąc całkiem aktywnym członkiem w naszej licealnej grupie wycieczkowiczów, prowadzonej przez super anglistę, miłośnika gór i przewodnika sudeckiego - Pawle, pozdrowienia dla Ciebie! Górskie "Cześć" czy "Dzień dobry" to głęboko zakorzeniona tradycja i każdy prawdziwy piechur ją kultywuje. Nie dość, że od razu milej się wędruje, gdy ktoś się do ciebie po drodze uśmiechnie, to zawsze łatwiej zagadać, zapytać w razie potrzeby o drogę, etc.

Wydawać by się mogło, że dobre słowo na powitanie znajduje się w podręcznym słowniku każdego z nas. Zawsze żyłam w takim przekonaniu, ale jak się niestety już wiele razy przekonałam, przekonanie moje nijak ma się do obecnej rzeczywistości.

W życiu codziennym próżno szukać możliwości, by uniknąć kontaktu z innymi, będzie to zawsze wpisane w nasze rozkłady dnia. Nieważne, czy tylko wyskoczymy na drobne zakupy, czy spędzimy pół dnia w pracy, czy też cały dzień na górskim łazęgowaniu. Ludzie, w mniejszych lub większych grupach, będą wszędzie. I tutaj zaczynają się schody, okraszone ogólnym zdziwieniem i niedowierzaniem.

Wynajmując mieszkanie w 10-o piętrowcu zawsze, wręcz z uporem maniaka mówiłam dzień dobry wszystkim, których spotkałam na klatce, w windzie - mieszkańcom, nie-wiem-czy-mieszkańcom, być-może-znajomym-sąsiadów, ekipie sprzątającej, etc. W większości przypadków, poza dwiema osobami na cały budynek, ludzie odpowiadali półgębkiem, przyglądając się swoim butom, z trwogą taką, jakby obawiali się, że zaraz zacznę dopytywać się o ich szczegółowy życiorys. A ja tylko powiedziałam "Dzień dobry!".

Myślałam, że lepiej będzie po przeprowadzce. Nowe osiedle, nikt z nikim się nie zna, każdy startuje z tego samego pułapu i na logikę, chyba warto by było poznać choć część z tych ludzi. Kojarzyć mniej, więcej z widzenia. Wiecie, choćby po to, żeby wiedzieć, do kogo uderzać w przypadku różnych sytuacji awaryjnych (pod tym względem świat się nie zmieni nigdy - zawsze będą jakieś zalania, potrzeby pożyczenia czegoś, etc.). Gdzie tam! Naiwna moja rozczochrana łepetyna. Z całej gromady ludzi, może z 4 (słownie: cztery) osoby pierwsze się przywitały - 3 w mojej klatce i 1 na terenie osiedla. Gdy ja otwieram paszczękę, celem wypowiedzenie tych jakże magicznych słów na kulturalne powitanie, ludziska potrafią spojrzeć się na mnie co najmniej tak, jakbym była zielonym ufoludkiem z cyklopim jednym okiem i czarcim ogonem. No kaman! Czy tak ciężko wydobyć z siebie odpowiedź?!
Chociaż, jak się głębiej zastanowić, to wolę takie ufoludkowe WTF?! od takiego mówiącego samym wzrokiem: "Odezwij się jeszcze raz do mnie, to cię ożenię z moją pięścią, kosą, czy, co tam jeszcze".

W pracy nie bywa lepiej. Jeśli tylko jesteś spoza jakiegoś działu, biura, nie mówiąc o budynku, choć to ta sama firma, jesteś traktowany jak powietrze. Na moje nieszczęście mam pamięć do twarzy i wiem, kto u nas pracuje. Dlatego też, spotykając delikwenta, jestem gotowa, by się przywitać, a reakcje (a raczej w większości ich brak) są jakie są. Wzrok w podłogę, próba ominięcia jak największym łukiem z jednoczesnym szkoleniem umiejętności łażenia po ścianie, wycedzone przez zęby targane szczękościskiem "Czść". Gdzie się te ludziska uchowały, to nie mam pojęcia.

W górach też się potrafią na ciebie popatrzeć, jak na ufo i przejść bez słowa dalej. O ile tutaj jestem w stanie zrozumieć pośpiech i to, że czasem warunki pogodowe są na tyle kijowe, że idzie się ze ślepiami wbitymi w ziemię, żeby nie zaliczyć gleby i nie stracić uzębienia, o tyle, gdy mijamy się w odległości na przysłowiowe wyciągnięcie ręki, przy piękniej pogodzie (miłość, przyjaźń, jednorożce - te klimaty), a ktoś na twoje "Cześć", "Hej", czy "Dzień dobry" odwraca wzrok i idzie dalej, to mnie strzela.
Nie mówiąc już o sytuacjach w schroniskowych jadalniach, czy przyszlakowych wiatach. Siedzisz sobie, jak bozia przykazała, szamasz ze smakiem to, co wtargałeś w plecaku, ptaszki śpiewają, żyć nie umierać, aż tu nagle przychodzi delikwent, tudzież delikwent z całą rodzinną ferajną. Ani dzień dobry, ani pocałuj mnie w dupę. Na upartego ładuje się obok ciebie na ostatnie centymetry kwadratowe drewnianej ławki prawie cię z niej zwalając, przesuwa twoje jadło, albo swoje frykasy kładzie ostentacyjnie na twoje, sugerując "Spieprzaj dziadu". W takich momentach żałuję, że nie noszę ze sobą czarodziejskiej różdżki, bo z chęcią bym przypierniczyła w mózgowie takiemu, może by się życiowo i międzyludzko ogarnął.

Ludziska jakie są, każdy widzi. Na całe szczęście ci cywilizowani, nauczeni podstawowych słów i koegzystowania z innymi jeszcze nie wymarli i możemy ich spotykać na swojej drodze. Takich i tylko takich spotkań sobie i Wam życzę, mając nadzieję, że z burakami będziemy kojarzyć wyłącznie zdrową surówkę do obiadu. :)

Sprawdź też:

OSTATNIE

ARCHIWUM