,

Równy miesiąc PO – czyli koza w jurajskim plenerze...

5.11.12

Na rzeczony plener pomysłów było tyle, ile pagórków i górek wszelakich w PL jest dostępnych. Czas i tym razem nie okazał się naszym sprzymierzeńcem i musieliśmy zweryfikować nasze pierwotne plany – najpierw tatrzańskie, potem karkonoskie. Z uwagi na to, że czas uparcie się kurczył i wydłużyć nie zamierzał porzuciliśmy z bólem serc pomysł wyjazdu z noclegiem, żeby już od samego rana w pięknych okolicznościach przyrody dać uwieczniać nasze szczęśliwe facjaty.
Jako, że od samego początku było powiedziane, że w naszym przypadku odpadają wszystkie atrakcje miejskie, ogrody botaniczne, gadżety w stylu białych parasolek itp., padło na Jurę Krakowsko-Częstochowską. Tatry (chlip, chlip ;(), tudzież ulubione, darzone sentymentem Karkonosze, to wprawdzie nie są, ale teren pełen skałek i zielska wszelakiego przy dobrej pogodzie fajnie się z nami komponował (albo my z nim, mym skromnych zdaniem ;)).
Po zapadnięciu decyzji, w miesiąc po wielkim dniu, – tak, wybieraliśmy się jak sójki za morze – skoro świt, ruszyliśmy dupencje z naszą fotowoman i kameramanem w rzeczonym kierunku jurajskim.
Pojechaliśmy pod ruiny zamku w Mirowie, szybkie przebranie tyłków w odpowiednie stroje, szpilki w łapy i heja – zapitala koza po skałkach w balerinkach, wyglądających jak babciowe bambosze. Dobrze, że kieca długa, bo byłby ubaw ze mnie :D






Okolica milutka, lekko skalista, pełna zielska, w którym można się schować, tudzież usadzić nań zmęczone dupsko szanowne, a nie powiem, po całym dniu biegania, stania, pozowania, tudzież uskuteczniania czegoś na pozującą modłę, byliśmy styrani, jak konie po westernie. Jednoznacznie stwierdziliśmy, że modeling, czy cokolwiek podobnego, to nie dla nas. Nam najlepiej w górskich butach i kapotkach. :D
Ale skoro już przyjechaliśmy, to chcieliśmy wykorzystać wszystko maksymalnie. Zupełnie, jak wypad w górki – jak już się pojedzie, to chce się zobaczyć wszystkiego, ile wlezie ;) Kto chodzi, ten wie, o co kaman.














W planie był jeszcze zamek Bobolice. Piękna budowla, odrestaurowana, cud, miód i orzeszki, jak to niektórzy mawiają. Kameraman napalił się na ten zameczek, a właściwie na jego wnętrza, jak szczerbaty na suchary, niestety nic z tego nie wyszło, bo jak nam zaśpiewali cenę za wejście, to ich śmiechem zabiliśmy. Pan biletowy zawołał z rozbrajającym wyrazem twarzy 300 (słownie trzysta) PLNów za samo wejście nas młodych, do tego normalne bilety za kameramana i fotowoman no i opłata za sprzęt. W sumie do tej pory zbieramy szczęki z podłogi. Mało tego, stwierdził, że jeśli chcemy zdjęcia przy zamku to cena spada do... 200 (słownie dwieście) PLNów. Na co mu odparliśmy, że wokół zamku, to my już sobie fotki zrobiliśmy. :D
Swoją drogą zastanawiam się, co powoduje, że te ceny są takie wysokie w niektórych miejscach. Piszę w niektórych, ponieważ na takim Zamku Czocha chociażby za zdjęcia sesyjne dla młodych wołają 105 zł. Informują o tym na swojej stronie, a cena obejmuje wszystko, co jest dostępne w zamku. A w Bobolicach wszystko wskazuje na to, że rzeczony pan biletowy taką kasiorkę za sesję, to do własnej kieszeni ładuje, bo o tym na ich stronie wzmianki nie ma, a być powinna, skoro takiej opłaty żądają. No, ale ja tam nie zarządzam, ichniejszej kasy nie trzymam, więc pozostaje mi tylko życzyć im powodzenia, bo z taką ceną zaporową daleko nie zajadą.

Jakby nie było fotek trochę przywieźliśmy z czego wielce rada jestem i teraz układam w swej łepetynie wizję albumu, jaki bym chciała stworzyć dla nas. Dzięki Iwonce i Mareczkowi (www.videofenix.pl) mamy fajną pamiątkę, a że ilość fot rzeczonych jest równa ilości takich przywożonych z wakacji przez Japończyków, to radochę mam tym większą. Mam nadzieję, że ci, którzy wyczekiwali tych fotek, zostali wizualnie zaspokojeni. ;)

Sprawdź też:

OSTATNIE

ARCHIWUM